Bloodstained: Ritual of the Night – klasyka metroidvanii w nowoczesnym wydaniu

Są takie gatunki, które po latach, praktycznie znikąd, przeżywają drugą młodość. Ostatnio taki los spotkał właśnie metroidvanie. Za sprawą tytułów takich jak Dead Cells, czy Hollow Knight, ten stareńki gatunek wrócił do świadomości graczy i zyskał drugą młodość. Dziś przyjrzymy się kolejnemu z wielu tytułów niezależnych, w które ostatnimi czasy obrodził gatunek. Czy Bloodstained: Ritual of the Night naprawdę jest takie dobre?

Królestwo wampirzo-japońskiego kiczu

Pozwólcie, że zacznę recenzję akapitem poświęconym stylistyce gry, gdyż ta… Urzekła mnie swoją tandetnością. Wymieszanie neogotyckiej, mocno przywodzącej na myśl Bloodborna siatki lokacji wypełnionych tak osobliwymi miejscówkami, jak pędzący pociąg czy wnętrze wielkiej maszyny pełne kół zębatych i różnych łańcuchów z typowo mangowymi postaciami jest absurdalnie kiczowate. Dodajmy do tego niezwykle… Oryginalnych przeciwników, takich jak latające psie głowy czy koty z rogami diabła… A na deser podlejmy to wszystko smaczkami z innych gier, ot, na przykład wrzućmy do gry oponenta, który wygląda i zachowuje się jak główny bohater Shovel Knight’a.

I wiecie co? To jest piękne i obrzydliwe zarazem, trochę jakbym wszedł na typowe polskie targowisko z czasów postkomunistycznego rozgardiaszu, jaki panował wówczas w sektorze handlowym. Wszystko się świeci, wygląda tandetnie, nic się nie trzyma kupy – i to jest świetne! Design świata gry to taki trochę powrót do przeszłości, kiedy twórcy nie przejmowali się tak bardzo spójnością wizji świata.

Różnorodność przekłada się także na ilość

W Bloodstained nie sposób się nudzić. Przez całą przygodę napotykamy mnóstwo różnorodnych demonów, z którymi przychodzi nam walczyć i jestem na prawdę pod wrażeniem ich ilości. Praktycznie co kilka pomieszczeń napotykałem coś zupełnie nowego. A to wielkie, latające bestie strzelające do nas jakimiś dziwnymi pociskami, a to zawieszeni na łańcuchach męczennicy. Pokonując stojących nam na drodze przeciwników wchłaniamy także ich moce specjalne, powiększając tym samym wachlarz umiejętności głównej bohaterki.

Tychże skilli jest mnóstwo, począwszy od pasywnych perków zwiększających statystyki postaci, poprzez specjalne, zużywające manę ataki dystansowe, na towarzyszach pomagających nam w walce kończąc. Bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie także system zarządzania ekwipunkiem. Do wyboru mamy wiele rodzajów broni, od krótkodystansowej, aż po zadającą słabe obrażenia broń palną. Ponadto, zakładać możemy różne elementy ekwipunku, zarówno zmieniające wygląd naszej postaci, jak i jej statystyki.

Rozgrywka w Bloodstained: Ritual of the Night sprawia dużo frajdy

Grywalność jest dla mnie zawsze najważniejszym aspektem gry. Między innymi z tego powodu nigdy nie ślinię się na widok tytułów na wyłączność od Sony – po prostu ich filmowe doświadczenia do mnie nie trafiają. Bloodstained stawia jednak na gameplay. Klasyczna formuła metroidvanii została tutaj świetnie wyegzekwowana, dzięki czemu gra jest bardzo przyjemna i nie nudzi do samego końca. Ruchy naszej postaci są bardzo responsywne, a ataki i czary – dynamiczne. Nie ma tu miejsca na zastój i nudę – kolejne pokoje wypełnione przeciwnikami przechodzi się „w biegu”.

Rezultatem takiej konstrukcji mechanik gameplayowych jest oczywiście skrócenie czasu gry. Ukończenie Bloodstained zajmuje jednak kilkanaście godzin – jest to uczciwa długość i po zabiciu ostatniego bossa, nie ma uczucia niedosytu. Dodatkowym atutem są opcjonalni przeciwnicy i sekretne pomieszczenia, których poszukiwanie może trochę zająć.

Poza zarządzaniem ekwipunkiem i mocami specjalnymi twórcy pokusili się także o stworzenie prostego systemu questów. Ciepło przyjmowana przez graczy RPGowa naleciałość jest jednak tylko drobnym dodatkiem i nie wpływa szczególnie na rozgrywkę.

Kilka łyżek dziegciu

Nie wszystko w Bloodstained mi się podobało. Przede wszystkim – na podstawowej wersji PS4 gra klatkuje w kilku lokacjach. Z racji wieku konsoli jestem w stanie wybaczyć drobne spadki tytułom wysokobudżetowym, które obfitują w graficzne wodotryski. Ale żeby metroidvania w 2.5D gubiła klatki..?

Innym, dużo bardziej irytującym mnie aspektem okazało się podejście twórców do wyboru poziomu trudności. A raczej jego braku, choć w grze znajdują się poziomy średni, trudny i bardzo trudny… Czyli po prostu niedorzecznie opisane „easy, medium, hard”, coby dowartościować casuali.

Problem w tym, że przy pierwszym przejściu gry, tytuł nie pozwala nam wybrać innego poziomu trudności niż najłatwiejszy. Jest to dla mnie absurdalne, ponieważ gra na „średnim” jest zwyczajnie za łatwa. Bossowie padają po jednej, dwóch próbach, a podczas eksplorowania sekcji platformowych praktycznie nie da się zginąć, bo checkpointy, które przywracają bohaterkę do pełni zdrowia, rozsiane są po mapie bardzo gęsto.

Podsumowując – jest pozytywnie. Ale nie jest to tytuł „idealny”…

Czy nawet tak dobry, jak chociażby Hollow Knight. W moich oczach gra straciła sporo swoim niskim poziomem trudności. Od staroszkolnej formuły, oczekuję też staroszkolnego traktowania gracza. Pomijając jednak tę niedogodność, gra wygląda w swoim kiczowato-gotyckim stylu ślicznie, brzmi nieźle i gra się przyjemnie. Jeśli zatem szukacie dobrej metroidvanii na kilkanaście godzin, nie oczekując jednocześnie dużego wyzwania – warto po ten tytuł sięgnąć.