Hollow Knight: Voidheart Edition – recenzja

Już w sierpniu tego roku  gracze do rąk dostali wspaniałe Dead Cells, które dało nam przedsmak metroidvanii z dodatkiem roguelike’a. Teraz nadszedł czas na pełnoprawnego przedstawiciela tego już rzadko spotykanego gatunku – Hollow Knight. Tytuł najpierw pojawił się na komputerach osobistych, dokładnie 24 lutego. Pół roku później w swoje ręce dostali go gracze posiadający Nintendo Switch, a teraz – 25 września tytuł pojawił się na PlayStation 4 oraz Xbox One w wersji Voidheart Edition.

Jak na metroidvanię przystało, gra już od samego początku oferuje wiele różnych ścieżek.

Wiele z nich będziemy mogli zwiedzić dopiero, gdy zdobędziemy odpowiednie umiejętności. Oczywiście nie mówię tutaj o umiejętnościach samego gracza, a specjalnych ruchach naszego bohatera – tytułowego Hollow Knight’a. Począwszy od zrywu (z ang. dash), poprzez odbijanie się od ścian, uderzenia w ziemię oraz wielu wielu innych, których nie chcę zdradzać, żeby nie popsuć wam radości z odkrywania tego samemu. Wraz z postępem w rozgrywce zdobędziemy:

  • specjalne amulety dodające przeróżne bonusy
  • wyjątkowe części maski oraz naczynia, które permamentnie ulepszają ilość życia naszego bohatera i zwiększają pojemność noszonych przy sobie dusz
  • przedmioty pozwalające dostać się do nowych lokacji
  • ulepszenia broni naszego bohatera, dzięki czemu możemy sprawniej pokonywać naszych przeciwników.

Podczas naszej wędrówki napotkamy robaczki w słoikach pełniących rolę znajdziek.

Za każdego z nich od ich „ojca” dostaniemy trochę growej waluty – tzw. Geo, za które kupić możemy masę przeróżnych rzeczy. Od mapy każdej lokacji, poprzez odblokowanie szybkiej podróży, aż po amulety i fragmenty ulepszeń naszego protagnisty.

Największą zaletą gry jest jej różnorodność. Na naszej drodze napotkamy setki różnych przeciwników, ponad 30 bossów i zwiedzimy multum przepięknych lokacji. Każda z nich nie dość, że jest wyjątkowa i zapierająca dech w piersi to dodatkowo piekielnie niebezpieczna.

W tym momencie przechodzimy do esencji całej gry, czyli poziomu trudności. Na początku nic nie zapowiada „tragedii”, ale z czasem gra uświadamia nam, że nie będzie nas prowadzić za rękę i czeka nas ciężka przeprawa. Punkty zapisu (i jednocześnie miejsca odpoczynku) są bardzo oddalone od siebie (według mnie o wiele za daleko).

Zanim dotrzemy do bossa najprawdopodobniej zginiemy niejednokrotnie, albo będziemy tak osłabieni, że nie będzie mowy o jego pokonaniu.

Na szczęście, kiedy już wyuczymy się ataków i zachowań wroga staje się magia. Boss nie jest nas nawet w stanie dotknąć, ponieważ znamy każdy jego ruch i już nic nas nie zaskoczy… tylko czy tak naprawdę jest? Wielu bossów ma więcej jedną fazę ataku, więc może być tak, że trzeba się go uczyć od nowa.

Nie myślcie, że jedynym zagrożeniem czyhającym na naszego protagonistę to potwory i inne dziwadła. To właśnie pułapki i otoczenie stanowią największe niebezpieczeństwo. Kolce, stalaktyty, podłoże i kwasy są na porządku dziennym.

Warto również wspomnieć o grafice. Jest utrzymana w przepięknym, rysowanym stylu, wszystko z dwuwymiarowej perspektywy.  Każda lokacja w grze ma swój osobny klimat i naprawdę potrafi zaprzeć dech w piersiach. A zresztą, co ja wam będę opowiadał. Zobaczcie sami:

Przejście Hollow Knight nie należy do najkrótszych.

Aby ukończyć grę należy poświecić na nią co najmniej 20 godzin, a jeśli jesteś zainteresowany zebraniem wszystkich robaczków i pokonaniem wszystkich opcjonalnych bossów może ci to zająć nawet do 50 godzin.

Hollow Knight to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy przedstawiciel metroidvanii w tym roku.

Nie należy on do najłatwiejszych, ani najkrótszych gier. Oczywiście nie są to wady, a zalety. Jest idealnym przykładem na to, że gry indie też mogą zawojować rynek, jeśli są dopracowane i przyjemne. Jak dla mnie jest to jedna z najlepszych gier, które wyszły w tym roku i śmiało mogę polecić ten tytuł każdemu, który tylko nie zrazi się poziomem trudności.