Anodyne 2: Return to Dust – recenzja

Jakiś czas temu miałem okazję przyjrzeć się Anodyne, grze studia Analgesic Productions. Recenzowałem konkretnie jej port na Xbox One, zastanawiając się już we wstępie, dlaczego ktoś chciałby portować tytuł z 2012 roku na konsole aktualnej generacji. Podejrzewałem, że mogło chodzić o zbliżającą się premierę drugiej części gry. I oto jest – Anodyne 2: Return to Dust.

Anodyne 2 dzieli z poprzednią częścią niewiele ponad tytuł.

To zupełnie nowa historia, w którą wplecione są motywy z „jedynki”. Nie mamy do czynienia tutaj nawet z tym samym uniwersum, bardziej to „mitologia” tego świata jest współdzielona.

Drugie Anodyne to ciekawy koncept, zgrabna próba pomieszania kilku różnych stylów – mamy tutaj wyspę, którą przemierzamy w trzecim wymiarze (stylizowanym na pierwsze trójwymiarowe platformówki, te z ery Playstation i Nintendo 64). Ten trzeciowymiarowy tryb jest jakby mapą świata – samo „clue” produkcji rozgrywa się jednak na płaskich, dwuwymiarowych, pikselartowych planszach (zupełnie jak w pierwszej części).

O czym jest Anodyne 2?

O czymś więcej, niż mówią oficjalne zapowiedzi. Anodyne 2 to historia Nony, nanoczyścicielki, której zadaniem jest usunąć trujący Pył z mieszkańców wyspy New Theland. Człon „nano” w nazwie profesji Nony nie jest przypadkowy – toksyczny Pył infekuje, wnika w mieszkańców, jakby wirus. Nova aby im pomóc musi stać się na tyle „nano” by móc „wejść” w chorych i bezpośrednio z ich trzewi pozbyć się zarazy.

Ostatecznym celem jest pozbycie się Pyłu z New Theland.

Każdy z chorych to oddzielny etap, każdy z chorych to też oddzielna historia. Anodyne 2 to taki właśnie zbiór niekoniecznie powiązanych ze sobą historii. To próba zrozumienia relacji między postaciami, ich motywacji do działań, ich przeszłości.

Niesamowicie ciekawa jest, na przykład, historia Geofa, niegdyś szefa wioski; pola należące do mieszkańców tej wioski skażone zostały przez grzyba – on zaś jako przywódca starał się za wszelką cenę oczyścić ziemię. W swoich próbach kompletnie się zatracił, nie zauważył jak jego bliscy zaczynają go opuszczać. Spotykamy go w tym właśnie momencie – bliskich już nie ma, Geof ciągle jest skupiony na swojej wydumanej misji.

Te historie to jakby małe kąski, które pochłaniamy na raz. To nie są wątki, które ciągną się przez całą rozgrywkę, nie są do też historie poboczne – ot jakby kolejne rozdziały książki opowiadającej dzieje New Theland.

Trudno jest zdefiniować do jakiego gatunku gier należy Anodyne 2.

W trybie trójwymiarowym gra polega na przemierzaniu New Theland, czy to na piechotę, czy to w samochodziku; od postaci do postaci, by z każdą z nich porozmawiać i spróbować popchnąć fabułę do przodu. Taka gra przygodowa, z elementami platformówki. Jak już znajdziemy kandydata do osiągnięcia progresu, następuje przejście w tryb dwuwymiarowy, „wejście” w ciało zainfekowanego. Tutaj lądujemy w rozgrywce bardzo podobnej do pierwszych Zeld. Plansze wypełnione przeciwnikami i prostymi łamigłówkami.

Jak w to się gra?

Różnie. Jedne z historii są ciekawe, kiedy inne kompletnie nudne i przegadane. Upchnięcie dwóch trybów rozgrywki w jednej produkcji jest ciekawych zabiegiem, jest też dość odważne, patrząc na przyjętą stylistykę. 3D czasem jednak męczy niedokładnością sterowania i małą szczegółowością otoczenia. 2D wyróżnia się pięknym pixel artem i wymagającymi, ale równocześnie nietrudnymi łamigłówkami. Obu trybom towarzyszy piękna, klimatyczna muzyka.

Anodyne 2 to godna kontynuacja.

W założeniach kompletnie inna od pierwowzoru, choć wciąż czerpiąca z niego pełnymi garściami. Czy warto spróbować? Warto. Trzeba jednak zrozumieć, że to nie jest gra dla każdego; nie mamy tutaj rewolucyjnych mechanik, rozgrywka bywa męcząca, a warstwa wizualna akceptowalna będzie jedynie dla tych, którzy żyli już w czasach piątej generacji konsol. Warto jednak dla samego poznania historii New Theland, dla przekonania się jak zgrabnie twórcy łączą i bawią się odmiennymi trybami rozgrywki. Anodyne 2 próbuje być czymś więcej niż jedynie grą – i według mnie, udało się to całkiem nieźle.