Yonder: The Cloud Catcher Chronicles – Recenzja [PS4]

Czasami małe studia deweloperskie potrafią zaskoczyć odbiorców wydając bardzo dobrze przemyślany tytuł, który zaspokoi potrzeby pewnej grupy graczy oczekujących od gier czegoś konkretnego — niekiedy jest to wymagający poziom trudności, którego próżno jest szukać wśród tytułów AAA, niekiedy zaś jest wręcz odwrotnie i na rynek trafia produkt nastawiony na przyjemną, casualową rozgrywkę. Do tych drugich zdecydowanie można zaliczyć debiutancką produkcję studia Prideful Sloth. Czy jest to jednak udany debiut?

Fabuła

Główna oś fabularna Yonder: The Cloud Catcher Chronicles opowiada o dziecku, które dociera statkiem na tajemniczą wyspę, nad którą zawisło nieokreślone niebezpieczeństwo. No właśnie — nieokreślone — to jest słowo klucz, którego muszę użyć opisując czyhające na nas zagrożenie, a raczej jego brak. Otóż twórcy Yonder postanowili postawić na całkowicie bezstresowy gameplay, który w żaden sposób nie będzie wymuszał na graczu presji. Z tego powodu, w grze nie znajdziemy żadnych przeciwników, jedynie tajemniczy „Mrok” pozostawiony w niektórych lokacjach przez siły ciemności. Mrok ten przeganiamy dzięki pomocy dobrych duszków, które odnaleźć można w wielu zakątkach mapy. Z ich pomocą nasz bohater pozbywa się zatem zła z wyspy, oraz próbuje naprawić tytułowy łapacz chmur, będący potężną bronią przeciwko siłom ciemności.

Ten opis brzmi oczywiście nieco nazbyt pompatycznie jak na produkcję o małym pastelowym ludziku przemierzającym równie przyjaźnie wyglądające tereny. I to jest właśnie pewien problem tej gry — przez cały czas gracz nie odczuwa wagi swoich działań. Poprzez pominięcie tak ważnego mechanizmu, jak system walki brakuje w grze nie tylko wyzwania płynącego z wygrywania starć. Brakuje także bodźca, który w jasny sposób pokazywałby graczowi wagę jego działań.

Oprawa

Grafika jest bardzo miła dla oka oraz, pomimo nieco pastelowej kolorystyki, gra jest wyrazista i różnorodna. Każdy z odwiedzanych przez gracza biomów wygląda dzięki temu inaczej i ma swój niepowtarzalny klimat. Szczególnie dobrze prezentują się projekty zwierzątek, które możemy oswoić. Jedynym aspektem oprawy wizualnej, do którego mógłbym się przyczepić, jest wygląd twarzy napotkanych postaci — zachowują one dziwne, moim zdaniem nieco niepasujące do stylu graficznego, proporcje. Nie rzuca się to zbytnio w oczy, chyba że akurat prowadzimy dialog z daną personą.

Nieco gorzej wypada udźwiękowienie. Muzyka nie jest może szczególnie zła — po prostu nie wpada w ucho i się nie wyróżnia, po pewnym czasie praktycznie przestaje się na nią zwracać uwagę, ot, coś cicho przygrywa sobie w tle. Dźwięki otoczenia są nieco bardziej wyraziste i przyjemne dla ucha, jednak podobnie jak w przypadku ścieżki dźwiękowej, nie wyróżniają się one niczym szczególnym. Złego słowa nie mogę powiedzieć o dubbingu — ponieważ go nie ma. Wszystkie kwestie wyświetlają się na ekranie, niczym za starych dobrych czasów, kiedy to dialogi były nieme ze względu na małą pojemność kartridżów.

Rozgrywka

Skoro w tej grze nie można staczać pojedynków, to co właściwie robimy, aby uratować świat? Cóż, najprościej mówiąc wykonujemy pracę kuriera. Lwia część zadań, zarówno głównych, jak i pobocznych sprowadza się do przyniesienia odpowiedniej postaci przedmiotu, którego ta potrzebuje. Czasami potrzebne dobro wykonać musimy drogą craftingu, nie jest to jednak nic wymagającego. Każdy przedmiot, jakiego potrzebowałem zazwyczaj znajdował się już w moim ekwipunku, ponieważ wędrując po świecie podnosiłem co tylko się dało, wykazując się typową dla gracza manią zbieractwa. W nielicznych przypadkach, kiedy potrzeby danego NPC wykraczały poza zawartość mojego plecaka — rzecz, którą musiałem mu dostarczyć sprzedawał okoliczny handlarz.

Jak zatem widać nie jest to produkcja bardzo wymagająca. Przez tę cechę obcowanie z Yonder: The Cloud Catcher Chronicles jest dość niespotykanym doświadczeniem — rzadko gracz może bowiem spotkać się z produkcją, w której w żaden sposób nie może przegrać. Nie da się tutaj zginąć ani spalić questa, można co najwyżej zniszczyć potrzebny do zadania przedmiot, chociaż jest to już działanie całkowicie celowe. Model ten ma oczywiście swoje wady, przede wszystkim ciężko jest odczuwać satysfakcję z ukończenia gry, która praktycznie nic od nas nie wymagała. Powoduje to także pewne poczucie bezcelowości naszych działań, prowadzące do braku motywacji. Z drugiej strony jest to gra idealna dla dzieci — prosta, przyjazna, bez przemocy… Jest tylko jedno „ale” – Yonder nie posiada polskiej wersji językowej, przez co nie jest dobrą grą dla młodszych odbiorców nieznających języka angielskiego.

Opisałem już jak wyglądają questy w tej grze, czy jest w niej natomiast jakaś treść poza tymi zadaniami? Tak, niestety została ona potraktowana zbyt pobieżnie. Nasza postać może zająć się szeregiem aktywności pobocznych, które gracze mogą znać, chociażby ze Stardew Valley, do którego Yonder było często przed premierą porównywane. I jest to porównanie dla Yonder zdecydowanie niekorzystne, bowiem w porównaniu z ubiegłorocznym hitem rynku indie, aspekty zarządzania farmą w tej grze zostały potraktowane po macoszemu. Na pierwszy rzut oka wszystko jest na miejscu — w grze możemy budować budynki dla zwierząt, które należy złapać i przyprowadzić na naszą ziemię, możemy też na niej zasadzić jakieś rośliny, lub postawić kilka ozdób. Niestety, aspekt ten został obdarty z głębi, jaką znaleźć można w innych produkcjach poświęconych wiejskim aktywnościom. Przede wszystkim wątpliwy jest sens takich działań — system ekonomiczny w grze jest bardzo prymitywny, brakuje nawet waluty. Handel przeprowadzany jest metodą wymiany dóbr, co przekłada się na brak poczucia jakiejkolwiek istniejącej ekonomii. W dodatku po wykonaniu zadań, do których ukończenia potrzebujemy zakupić pewne przedmioty nie ma już sensu prowadzić takiej wymiany – chyba że ktoś chce na koniec postawić kilka ładnych żywopłotów w swoim obejściu.

Łowienie ryb także sprowadzone zostało do podstaw — opiera się ono na prostej minigierce, w której to musimy złapać rybę na zarzutkę i po chwilowym celowaniu wędką w odpowiednią stronę, łapiemy jeden z występujących w okolicznych strumieniach okazów. Jest to jednak przyjemna odskocznia od ciągłego biegania po mapie (lub teleportowania się, po wcześniejszym odblokowaniu funkcji szybkiej podróży). Oprócz tego gra zawiera także kilka całkowicie zbieraczych aktywności, jak np. szukanie małych kotków rozsianych po całej mapie — większość ludzi przejdzie obok tego obojętnie, ponieważ nie ma zbytniego nacisku na szukanie tych nieporadnych futrzaków. No, chyba że zależy wam na platynowym trofeum.

Słowem podsumowania

Yonder: The Cloud Catcher Chronicles oferuje przyjemną odskocznię od ciągłego nabijania leveli i gier stawiających wyzwania. Jest to prosty, przyjazny młodszym odbiorcom tytuł, przy którym na parę godzin zrelaksować mogą się też dorośli gracze. Jest to jednak produkcja z ogromnym, acz zaprzepaszczonym potencjałem. Wiele jej aspektów nie jest dostatecznie rozbudowanych, aby traktować je jako rozrywkę na więcej niż pół godziny. Długość wątku głównego również nie jest oszałamiająca — grę można przejść bez żadnych problemów w kilka godzin. Niestety, nie ma do niej, po co wracać ze względu na słabo rozbudowane aspekty zarządzania farmą oraz dbania o wyspę, na której się znajdujemy.