Valfaris – recenzja

Tytułowe Valfaris to tajemnicza forteca będąca miejscem jej akcji. Ogniś zaginiona w przestrzeni kosmosu pojawiła się na orbicie jednego ze słońc. Therion, jeden ze spadkobierców jej spuścizny ma za zadanie zbadać jaka tajemnica kryje się za jej niegdysiejszym zniknięciem i równie nagłym powrotem.

Tak pokrótce przedstawia się fabuła powyższej gry i można powiedzieć bez ogródek, że nie jest motorem napędowym tej produkcji. W przeciwieństwie do akcji. Tutaj zespół odpowiedzialny za nią zdecydowanie odrobił swoją pracę domową.

W swojej konstrukcji bardzo blisko tej grze do automatowych platformówek minionej ery.

Proste sterowanie, jasny kierunek, w którym należy podążać, absolutny brak litości. Gra nie wybacza błędów i robi wszystko, co w jej mocy, by od pierwszego po ostatni ekran z radością cofać cię do ostatniego punktu kontrolnego. Na szczęście Therion nie jest bezbronny. Chociaż początkowo ruszył na podbój tylko z pistoletem i swoim ulubionym mieczem, jak na prawdziwego kosmicznego marines przystało, to po drodze znajdzie też sporo dodatkowego oręża.

Chociaż gra nie jest metroidvanią, to twórcom udało się też zmieścić w niej system ulepszeń i znajdując na poziomach krwawe metale przy każdym checkpoincie można upgradeować broń. Zwiększenie ataku, dodatkowy zasięg, pociski w 3 strony. Każda z broni ma 3 poziomy, więc jest tych opcji kilka i raczej są wszystkim, czego można się po nich spodziewać. Ciekawszym elementem systemu o dziwo jest system zapisu postępu w punktach kontrolnych. Żeby tego dokonać trzeba znaleźć zielonego Idola. Bez nich absolutnie nie da się aktywować checkpointu, a one same w ograniczonej ilości porozrzucane są po drodze. Z kolei nieaktywowanie ich i trzymanie Idoli w ekwipunku zwiększa maksymalny poziom zdrowia i pozwala pomiędzy lokacjami wymienić je na dodatkowe Krwawe Metale, być może pozwalające ci ulepszyć broń i minimalnie ułatwić dalsze sekcje. Według mnie składa się to na bardzo sympatyczny system ryzyka i nagrody.

Jeśli trudność gry Cię do siebie nie przekonała, to stylistyka powinna być ostatecznym argumentem.

Wspominałem wyżej o kosmicznym marines nie bez powodu. Sam kierunek artystyczny nasuwa bardzo oczywiste skojarzenia z uniwersum Warhammera 40000. Po pierwszym zwiastunie trochę żartowałem, że to gra o micie założycielskim, ale kiedy opanujesz ją na tyle dobrze, żeby nie ginąć co minutę, to naprawdę możesz czuć się niczym młody Imperator.

Wszystko to zamknięte jest w pięknym pikselarcie, równie minionej epoki co sam zamysł. 32-bitowe piksele krwi i rozczłonkowanych przeciwników są naprawdę satysfakcjonujące. Całość podkręca jeszcze świetny soundtrack idący mocno w stronę metalu na pograniczu tego ciężkiego i power. Twórcy wiedzieli co chcą przekazać i moim zdaniem udało im się to w pełni.

Koniec końców, mamy tutaj do czynienia z oldskulową w designie, ale bardzo solidną pozycją. Prawdopodobnie będzie to najlepsza gra z lat 90, wydana w 2019, w jaką miałem przyjemność grać. Niezależnie od tego, czy uznasz ją za spóźnioną o 20 lat, czy też przybyłą o 37981 lat za wcześnie… Polecam każdemu, kto nie boi się wyzwań.