The Legend of Zelda: Breath of the Wild – nie recenzja [Nintendo Switch]

Nie recenzja, przynajmniej dla mnie nie taka zwyczajna. Ten tekst będzie o moim zachwycie nad nową Zeldą. W żadną część wcześniej nie grałem, a same dobre oceny i zachwyty nad produkcją traktowałem z uśmieszkiem na twarzy. Chciałbym się skupić na mechanizmach gry, co mnie zaskoczyło, co przeszkadzało, a już na pewno co spotkało się z moim podziwem i uwielbieniem.

The Legend of Zelda: Breath of the Wild jest typową grą akcji, gdzie rozbudowanego rozwoju postaci nie zobaczycie. Wszyscy, którzy piszą lub myślą o niej jak o RPG zdecydowanie za dużo sobie wyobrażają. Jedyny wybór rozwoju postaci, jaki jest dostępny to dodanie sobie punktów życia, albo staminy. I nawet to niekoniecznie, bo gra prowadzi za rękę tylko w początkowym etapie gry. Potem wszystko to, co zrobimy, gdzie pójdziemy czy jaką ścieżkę obierzemy, zależy już tylko od nas samych.

Wolność jest piękna, choć również w wielu innych produkcjach ją dostajemy. Jak się głębiej zastanowić, to teraz w zasadzie każda gra ma otwarty świat i wolną drogę, choć w części zadań do wykonania. Niestety w wielu przypadkach, dostajemy wspaniałe połacie terenu, na których nie ma co robić. Piękne rozległe krajobrazy, wypełnione różnymi budynkami czy miejscami, niestety bez ciekawej zawartości. W takim wypadku zostaje nam puste i nudne zwiedzanie. Do niedawna nie przyjmowałem do wiadomości, że w jakiejkolwiek grze może być inaczej. Oj jak bardzo się myliłem.

Więc co takiego w najnowszej Zeldzie jest, czego inne tytuły nie mają? Co przyciągnęło mnie na długie godziny, podczas przemierzania świata, niemożliwego do przemierzenia w całości dla normalnego gracza? Pozwólcie, że zacznę całą litanię na cześć tej wspaniałej gry. Będzie długo, nudno i nieskładnie!

W etapie trzymania za rączkę, czyli przez pierwsze parę godzin gry, uczymy się po łebkach podstaw, plus dostajemy wszystkie niezbędne narzędzia do przejścia całej gry. Po tym krótkim (w porównaniu do całej rozgrywki) etapie, pozostawieni w ogromnym świecie, sami możemy zdecydować co dalej. Dostajemy zadanie, punkt na mapie i koniec jakiejkolwiek pomocy. Wszystkiego, co z czym i dlaczego musimy nauczyć się sami. W końcu sami też będziemy musieli zmierzyć się z naszym odwiecznym wrogiem, niszczącym tę krainę.

Czy tak zupełnie sami i bezbronni? Jednym z naszych głównych zadań, będzie odzyskanie spod kontroli zła czterech Niebiańskich Bestii. Każda nasza wygrana, zostanie dodatkowo nagrodzona umiejętnością specjalną. Do najbardziej przydatnych zaliczam drugie życie, gdy już będziemy włos od śmierci, zostaniemy automatycznie uleczeni gotowi do dalszej walki. Jest więc o co się starać. Dodatkowo sami sobie możemy pomóc w nadchodzących podróżach i walkach. Jak wyżej wspomniałem mamy możliwość zwiększania swojego zdrowia lub staminy. Nie za darmo oczywiście, do tego potrzebować będziemy czterech Kul Duszy. Jak je zdobyć? Trzeba odwiedzać rozsiane po całej mapie świątynie, których umieszczono aż sto dwadzieścia, często w strategicznych punktach – przy wioskach czy stajniach. Nie jest możliwe więc ich ominięcie, bo na pewno któraś wpadnie nam w oko, zachęcająco świecąc, by ją odwiedzić i przejść przygotowaną dla nas próbę.

Tutaj przychodzi jeden z moich głównych zachwytów nad tą grą. Każda świątynia ma specjalnie przygotowany test, musimy go zaliczyć, by zdobyć upragnioną nagrodę. Często będzie to dodatkowe zadanie, dawane przez lud, na którym znajduje się świątynia, czy prosta zagadka. Tutaj jedna z kilku, śpiewanych przez pewnego wędrownego ptaka:

As light shines from the northwest skies,
From the tower’s shadow an arrow flies.
Pierce heaven’s light to reveal the prize

Niestety jest ona dla mnie nieprzetłumaczalna, więc pozwolę sobie tylko napisać co trzeba zrobić. Musimy znaleźć odpowiednie miejsce (to akurat jest proste, podczas przerywnika ze śpiewem kamera jest tam skierowana), być tam gdy światło z nieba znajduje się na jego północno-zachodniej stronie i strzelić strzałą w kierunku wieży. Proste i ciekawe, jeśli jednak nie załapaliście z samej zagadki, to nie macie powodu do zmartwienia. Podczas dłuższego obcowania ze światem w The Legend of Zelda: Breath of the Wild pewne rzeczy i rozwiązania staną się oczywiste, będą przychodziły z łatwością. Będziecie czuli, jakby tak po prostu miało być, od razu w głowie zrodzi się rozwiązanie. To jest jedna z piękniejszych stron tej gry, cała mechanika jest zaimplementowana w zrozumiały sam przez się sposób, nie wymaga wielogodzinnych sesji nad jedną zagadką i jej rozwiązaniem. Magia tej produkcji i to cudowna.

Wracając do świątyń, jak już wyżej wspomniałem o zagadkach zewnętrznych, po których zwykle możemy zjechać windą jak do siebie, mało kiedy czeka na nas jakaś tajemnica do rozwiązania w środku. Czasami zdarzy się dodatkowa walka. Jest też drugi typ świątyń, dostępny od razu, bez wykonywania dodatkowego zadania. To w nich czekają największe niebezpieczeństwa i najlepsze według mnie łamigłówki. Od zupełnie prostych labiryntów, typu przeprowadź kulkę, (znanych wam pewnie z pierwszych gier na telefony z akcelerometrem) gdzie sterujemy, poruszając w różnych kierunkach Joy-Conami, po logiczno-matematyczne zagadki, związane na przykład z liczeniem konstelacji gwiazd na ścianach. Do tego dochodzą typowo zręcznościowe etapy, w których musimy wykorzystywać nasze umiejętności do odblokowywania kolejnych kawałków układanki, jak i zwykłe walcz i pokonaj przeciwnika.

Każda próba jest inna i nie znajdziemy dwóch takich samych. Jakkolwiek dobrze testy są przygotowane, to czuć różny poziom tych typowo logicznych, niektóre rozwiązania są proste i wpadamy na nie w minutę, lub w locie a nad innymi trzeba się trochę pogłowić. Osobiście moimi ulubionymi są zagadki logiczne, szczególnie te składające się z kilku etapów. Po dobrze wykonanym zadaniu dostajemy cenną Kulę Duszy i na mapie odblokowujemy kolejne miejsce do szybkiej podróży. Wspominałem o dużej ilości świątyń? Na szczęście ta zabawa się nie nudzi. Bardzo szybko wpadałem w syndrom „to jeszcze tylko jedna i w końcu zrobię jakieś zadanie” i musiałem się zmuszać, by porobić coś innego – w końcu cała gra stoi przede mną otworem!

O tak, od zadań odciąga nas tu wszystko, lecz by się tym cieszyć, musimy lubić produkcje z otwartym światem, gdzie sami sobie zapewniamy rozrywkę i wyznaczamy cele. Oczywiście w The Legend of Zelda: Breath of the Wild jest masa zadań pobocznych, zapewniających zajęcie na dziesiątki godzin. Zwykle są to proste zadania, niewymagające jakiegoś poświęcenia – no może oprócz naszego czasu. To ktoś chce mięso ze zwierzyny, która występuje tylko w górach (do tego surowe, straszny dziwak!). Dzieci nie wierzą, że jesteśmy wojownikiem, będą chciały zobaczyć różne bronie, które według nich każdy dzielny mąż powinien posiadać. Są też misje podpowiadające nam o lepszym rynsztunku, tak jak zagubiona kobieta szuka słynnego wojownika ze wspaniałym niezniszczalnym mieczem. Stary dziadek, wskazujący nam teren, gdzie znajdziemy pięknego zwierzaka należącego niegdyś do księżniczki. W tym świecie zawsze znajdzie się coś do roboty, na nudę na pewno nie będziecie narzekać.

Na początku trochę skłamałem w zostawianiu nas samych sobie bez żadnej pomocy. Twórcy przemycają porady dotyczące rozgrywki podczas ładowania się gry. Czy to przy ponownym jej uruchomieniu, czy też podczas transportu pomiędzy znanymi miejscami na mapie. Są to kolejne podstawy, tak jak często po śmierci gra poucza nas o wycofaniu się lub ugotowaniu specjalnych potraw, zwiększających obronę lub atak. Dostajemy też informacje o samej rozgrywce, kiedy najlepiej używać konkretnego typu bomb zdalnych, lub o możliwości podczepienia balonów do wszystkiego, co ruchome, by wysłać to daleko w niebo. W samych newsach na konsoli istnieje kanał o grze, na którym dodatkowo pojawiają się czasami artykuły o różnej tematyce. O wspinaniu się po ścianach, daniach z konkretnymi bonusami czy porady dotyczące łapania zwierząt. W nich znajdują się specjalne linki, za pomocą których możemy uruchomić grę, gdzie będą czekać na nas dodatkowe przedmioty, byśmy od razu podsunięte rozwiązanie wypróbowali. Fajne nawiązanie interakcji z zewnątrz i zachęta do ponownego zagrania w tytuł.

Żeby łatwo nam nie było, to bardziej ukryte ciekawostki, musimy odkryć sami. Szczególnie związane z gotowaniem, które same w sobie mogłoby być jakąś mini gierką, ogranicza się jednak do wybrania składników i rzucenia ich do garnka. Nie ma ich wszędzie, trzeba taki najpierw znaleźć, a jak już przy takim będziemy, to nie zawsze pod nim będzie się palił ogień. Gdy mamy krzesiwo, możemy je rzucić i uderzyć mieczem – powstaną iskry i zapalą drewno pod miejscem do gotowania. Jak jesteśmy bardziej leniwi, to wystarczy poszukać innego źródła ognia i użyć pochodni. Brak pochodni? Użyjcie drewnianej broni lub ognistej strzały, jeśli macie je w ekwipunku. Rozwiązań tak dużo, jak okoliczności i otaczających nas przedmiotów.

Zwykle gotowałem potrawy odnawiające na raz dużą liczbę zdrowia lub dające do niego bonus. Sporo miejsca w moim ekwipunku, zajmowały też dania potrzebne do przeżycia w zimnym bądź ciepłym klimacie, ale o tym trochę później. Po całej grze rozsiane są też przepisy w książkach, jak i na plakatach, nie wszystkie takie dania są specjalne, jednak zwykle wymagają dość niespotykanych składników. By ugotować danie rozgrzewające organizm, aby przetrwać przeraźliwe zimno, musimy zebrać ostre papryczki. Dodane do mięsa i wrzucone na gar dadzą pikantne jedzenie, dodające chwilowy bonus do odporności na mróz. Im więcej papryczek wrzucimy, tym dłuższy czas działania. Warto mieć takie dania w zanadrzu, na nieprzewidziane chwile.

Składniki i ich zbieranie nie zawsze jest proste, ale w porównaniu do gotowych dań możemy mieć ich nieograniczoną ilość. Praktycznie zbierałem i tak wszystko, co się świeci lub wyglądało na jadalne w jakimkolwiek stopniu. Pewne półprodukty wymagają pewnej przebiegłości. O ile żałuję bardzo, że nie dodano do gry możliwości łowienia ryb na wędkę, zwabić je można z całego jeziora w jedno miejsce, wrzucając do wody jedzenie. Przypłyną one, a tutaj już wystarczy jedna bomba, by wszystkie po chwili wypłynęły do góry brzuchem.

Potrzebujesz miodu? Musisz znaleźć cały ul, strącić go i uciec szybko przed chmarą wściekłych pszczół broniących swojego domu. Również świetny sposób ataku na potwory, jeśli znajdują się w pobliżu. Jabłka rosną na drzewach, jest więc ich pod dostatkiem, parę uderzeń siekierą lub mieczem i spadają radośnie z drzewa – równie przydatne do zbierania jabłek, jak i drewna na ognisko. Jeśli jesteście fanami pokojowych rozwiązań, zawsze możecie wspiąć się na drzewo i zerwać jabłka jednocześnie go nie uszkadzając. Kto wie, a nuż znajdziecie też gniazdo z jajem, idealne na pyszną jajecznicę lub omlet. Zawsze możecie stuknąć drzewo parę razy młotem, a od wibracji jabłka same spadną na ziemię. Jeśli mocno lubicie strzelać z łuku, nie ma przeszkody by też w ten sposób, się trochę zabawić strzelając do owoców. Testujcie i próbujcie sami!

Na szczęście wszystkie zasoby są odnawialne i jak wrócimy w dane miejsce po kilku dniach, znów spotkamy zalesione tereny, jakbyśmy nie zrobili zupełnej jego wycinki. Ule z latającymi wokół pszczołami znów będą wisiały, a zwierzęta na łąkach hasały. Odradzanie się też dotyczy potworów, lecz tylko przy Krwawym Księżycu, który występuje co kilkanaście nocy. Cały system jest przemyślany i dobrze działający, gwarantując ciągłą dostępność składników i przeciwników, przy w miarę realistycznym podejściu.

Świat w The Legend of Zelda: Breath of the Wild jest podzielony na kilkanaście regionów. Kiedy zaczynamy, jesteśmy w samym centrum, a by odkryć kolejne połacie terenu na mapie, musimy wspiąć się na wieżę, znajdującą się na danym terenie. Każda strefa posiada tylko jedną i to zwykle widoczną z każdego miejsca, nie sposób ją przeoczyć. Niektóre z nich są chronione przez potwory, lecz nawet gdy nie jesteśmy wystarczająco napakowani, by ich pokonać, znajdzie się rozwiązanie. Zjedźcie danie dające bonus do niewykrywalności, zdejmijcie wszystkie głośne ubrania i przekradnijcie się obok nich. Przy niektórych wieżach musimy pokombinować, by uniknąć śmiercionośnych bagien, na inne za to wspiąć się możemy bez problemu. Po dotarciu na szczyt uruchamiamy synchronizację i kolejny region na mapie zostanie odkryty. Na szczęście, nie jest tak jak w grach z serii Assassin’s Creed gdzie wszystkie miejsca zostaną dla nas podświetlone. Tutaj musimy sami wszystko zwiedzić i odkryć, dopiero wtedy nowy znacznik na mapie się pojawi.

Same regiony, mniej więcej przestawiają różne klimaty i rasy, jakie w nich występują. Każda z nich zamieszkuje inną część kraju, ma inne umiejętności i styl życia. Głównymi z nich są oczywiście Hylianie, czyli w miarę normalni ludzie, żyją oni w różnych częściach świata, kiedyś zajmując głównie centrum i zamek. Gerudo są ludźmi (a bardziej kobietami) pustyni, gdzie można spotkać ich największą ilość. Zoranie, lud mieszkający blisko wody, wyglądają jakby wyewoluowali z ryb i równie świetnie się, jak one w tym żywiole czują. Kolejni z bardziej znanych to Ritowie, pierzaste wielkie ptaki, wyglądające jak orły – oczywiście lubujące się w lataniu. Goronowie, wielkie osiłki odporne zupełnie na ogień, w porównaniu do innych nie przestawiają jakiejś wielkiej inteligencji. Ostatni posiadający najmniejszych przedstawicieli ze wszystkich ras to Korokowie, małe dzieci lasu z liśćmi zamiast twarzy – poniekąd uroczy, skrywający wiele tajemnic.

Razem z rasami, spotykamy różne klimaty występujące w grze. Największym jest klimat umiarkowany, gdzie trawka sobie spokojnie rośnie, woda płynie, nie jest ani za ciepło, ani za zimno. Mamy rozległą pustynię, na której w nocy będziemy zamarzać, a w dzień się przegrzewać. Strasznie zimne góry, gdzie wędrówka skończy się odmrożeniami. No i zabójczo-gorącą Górę Śmierci, gdzie wręcz będziemy się palić żywcem. Znajdziemy też parę innych, równie ciekawych terenów – po prostu nie tak skrajnych.

Utrzymanie odpowiedniej temperatury jest zadaniem wymagającym nieustannej uwagi, mamy kilka narzędzi do walki z tym problemem. Oprócz wspomnianych i oczywistych dań, które sobie ugotujemy, możemy kupić odpowiednie ubrania w niektórych rejonach. Niestety nosząc je, praktycznie obniżamy naszą obronę lub atak w porównaniu do innych dostępnych ciuchów. Teoretycznie możemy je ulepszyć, dodając jeden lub dwa punkty obrony i zwiększają na przykład większą odporność na zimno. Lecz jest to śmiesznie mało w porównaniu do innej dostępnej garderoby.

Jak już w naszym ekwipunku nie znajdziemy ani odpowiednich ubrań, ani dań, możemy ratować się innymi sposobami. Gdy jest nam zimno, rozpalmy ognisko lub weźmy ze sobą pochodnię. Zawsze też możemy użyć jakiejś drewnianej broni, równie dobrze się pali i ogrzewa zmarznięte ciało. Gdy mamy szczęście posiadać broń ogniową lub lodową, to już na kompletnym luzie. Szczególnie przydatna jest ta druga w gorącym terenie, gdzie rozebranie się do nawet do naga nie pomaga. Zawsze też jak znajdziemy w pobliżu zbiornik wodny lub rzekę, dobrze się jest w niej zamoczyć, chwilowo ochładzając się i pozwalając na kontynuowanie podróży.

Dziwna sprawa jest trochę z bonusami, które uzyskujemy z ubrań i dań. Za pomocą tych drugich, możemy zwiększyć sobie odporność na żywioły, uderzenia, czy też siłę. Żeby nie było za łatwo, tylko jeden efekt na raz może być aktywny, więc moje plany stworzenia super herosa legły w gruzach. Czemu dziwna? W całej grze nie ma żadnych statystyk postaci, jedyne, jakie widzimy to wskaźnik składający się z trzech poziomów, jak na przykład przy wzmocnieniu ataku. Nie wiesz, ile tak naprawdę więcej obrażeń będziesz zadawać daną bronią, czy też o ile mniej dostawać przy większej obronie. Wszystko takie na oko. W sieci oczywiście znajdziecie dokładne rozpiski, przetestowane i zrobione przez zapaleńców – polecam szukać na reddicie.

Samych broni i tarcz jest cała masa. Gra dzieli nam ekwipunek i miejsca w nim na trzy zakładki. Jedna dla łuków i strzał, druga dla tarcz, a trzecia na resztę dostępnego arsenału. Slotów zawsze za mało, powiększać je można za pomocą nasion Korok. Setki nich są rozrzucone po całej mapie, w najróżniejszych miejscach. Czasami, by je dostać, trzeba strzelić w jakiś punkt, przebiec trasę, czy po prostu podnieść kamień. Pojawia się wtedy mały przedstawiciel rasy Korok i w nagrodę daje nam jedno ziarenko. Pierwsze ulepszenia są w miarę „tanie”, ledwie parę sztuk na każde kolejne miejsce w ekwipunku. Po kilku odblokowanych robi się już nieciekawie, a by odblokować większą ilość slotów, dziesiątki nasion będą potrzebne. Jest też oczywiście specjalna nagroda dla tych, co znajdą wszystkie osiemset.  W tym momencie twórcy pokazują, jaki mają stosunek do zbierania wszystkiego, przez co szczęśliwiec, któremu to się uda (i tutaj nie żartuję), dostaje śmierdzące gówno.

Dostępny wybór broni robi wrażenie. Do użytku oddano miecze jednoręczne, dwuręczne, piki, wielkie miecze jak z jakiegoś dziwnego anime, młoty i inne bronie obuchowe. Dochodzą do tego jeszcze modyfikacje i specjalne atrybuty. Większość z tego uzbrojenia jest dostępna w trzech różnych wariantach żywiołowych. Lodowe, idealne na przeciwników z ciepłych rejonów. Ogniste, doskonałe w zabijaniu na jedno uderzenie naszych zimnych wrogów. Na końcu elektryczne, świetnie sobie radzące z wodnymi jak i każdym innym napastnikiem na chwilę go rażąc prądem i uniemożliwiając na dalszy ruch. Dodajcie do tego możliwość rzucenia każdą bronią, a możemy stworzyć niezłe kombinacje pomagające nam w walce.

Po co jednak rzucać cennym mieczem, gdy mamy w zanadrzu łuk? Z tymi sprawa jest trochę cięższa, bo trzeba umieć wycelować – najlepiej w głowę, zadając krytyczne obrażenia. Tutaj też mamy dostępnych parę fajnych gadżetów, ogniste strzały podpalające wszystko, w co walną. Ich siostry wybuchowe, świetne do ranienia sporej ilości wrogów. Lodowe doskonałe, gdy chcemy kogoś na chwilę zamrozić, czy też elektryczne rażące wszystko w ich zasięgu potężnymi ładunkami.

Co, jeśli wróg mimo powyższego arsenału się zbliży? Przy używaniu broni jednoręcznej, zawsze mamy do wyboru tarczę trzymaną w drugiej ręce. Ma ona określone punkty obrony, więc potężniejsi wrogowie mogą się przez nią przebić, zadając nam obrażenia. Przy odpowiedniej wprawie, możemy stosować idealne odbicie uderzenia, dające czas na wyprowadzenie kilku szybkich ataków. A jak już kompletnie się nie powodzi, proponuję użyć tarczy jak deski. Przy odpowiednim ukształtowaniu terenu, możemy bardzo szybko zjechać w dół i uciec od natrętnego przeciwnika.

Niestety zebrany przez nas rynsztunek nie jest wieczny. Wszystkie używane przez nas bronie i tarcze, psują się i to dosyć szybko. Zaczną wtedy pulsować na czerwono, dając znać o końcu swojego żywota. Wynagrodzą nam jednak swoją krótką żywotność, bowiem ostatnie ich tchnienie, będzie bardzo potężnym uderzeniem. Dobrze jest je wykorzystać, rzucając w wroga, by zadać mu ogromne obrażenia, czy też zbierać i zostawić na jakiegoś potężniejszego.

Uciekanie przed wrogiem nie musi być częste, ale nie jesteśmy ograniczeni jedynie do tarczy w kwestiach szybszego poruszania się. Zawsze możemy spróbować oswoić jednego z dzikich koni. Trzeba po cichu podejść od tyłu (uważając na głowę, bo gdy tylko nas zauważy, gwarantowane mamy spotkanie bliskiego stopnia z kopytami), wskoczyć na niego i spróbować się utrzymać jak na rodeo. Gdy koń się zmęczy, możemy zabrać go do jednego z punktów sieci stajni rozsianych po mapie. Za drobną opłatą nadamy mu imię, dostaniemy siodło i inne potrzebne do jazdy rzeczy, a sam koń będzie od teraz możliwy do przywołania w każdym z tych punktów. Nie będzie on od razu takim idealnym przyjacielem. Na samym początku nie będzie się słuchać, sam wybierając drogę i skręcając w różnych momentach. Jednak po jakimś czasie zbuduje on z nami więź i zaufanie, już nie przeszkadzając nam podczas podróży. Dodatkowym plusem oswojonego konia, jest jego umiejętność autonomicznej jazdy wydeptanymi ścieżkami, dzięki czemu możemy skupić się na podziwianiu krajobrazów. Ewentualnie poświęcając ten czas, na wypatrywanie wrogów i ciekawych miejsc do odwiedzenia.

To może już czas na szczegóły, takiej ich ilości nie spotkałem w żadnej z gier. Czuć napracowanie i czas poświęcony by wszystko wglądało i działało jak najlepiej. Zdarzają się niedopracowania, które mi przeszkadzają, ale o nich opowiem trochę później.

W The Legend of Zelda: Breath of the Wild jest wprowadzony system pogodowy. Podzielę go na słońce, deszcz i burzę. Podczas burzy, nosząc cokolwiek metalowego, będziemy mieli problem. Powoli będzie pojawiało się na nas coraz większe pole elektryczne a po chwili, gdy nie schowamy się pod jakimś zadaszeniem, zostaniemy uderzeni piorunem. Podczas samego deszczu, gdzie wyładowania nie są nam groźne, pojawiają się inne problemy. Wspinanie po górach, jest praktycznie niemożliwe, ześlizgujemy się ciągle ze ścian. Lepiej wtedy poszukać wtedy alternatywnej drogi. Możemy się spodziewać, że wszystkie niezadaszone źródła ognia zgasną, a ponowne rozpalenie ich w deszczu będzie niemożliwe. Warto też poszukać handlarza, często w złą pogodę sprzedają oni wszystko taniej, niż w słoneczną. Przez pewien czas po deszczu, utrzymują się nawet kałuże, powoli zmniejszając się po wyjściu słońca. Żebyśmy kompletnie nie byli bezbronni, w rogu ekranu mamy prognozę pogody na najbliższe godziny. W porównaniu do prawdziwego życia ta sprawdza się w stu procentach, jest na czym polegać w wyprawach.

Bardzo fajnie prezentują się regiony z różnymi klimatami. Najbardziej spodobały mi się tropikalne lasy. Wręcz czuć było wysoką wilgotność i temperaturę, a mgła się unosiła nad ziemią i powodowała niesamowitą atmosferę. Na pustyni, nie tylko gorąc jest problemem, ale i burze piaskowe. Ograniczają one widoczność do kilku metrów, do tego uniemożliwiając teleportację. W górach za to można nawet ujeździć niedźwiedzia, a sama jazda na tarczy jak na desce jest zarąbista. W okolicach Góry Śmierci, wszystkie nasze drewniane bronie będą się samoistnie podpalać. Nie polecam używania też strzał wybuchających, przy takiej temperaturze detonacja następuje natychmiast po wyjęciu.

Jak już wspominam znów temperaturę, to jeśli będzie nam zimno, będziemy wypuszczać parę z ust, a policzki się zaczerwienią. A gdy zapomnimy ubrać się cieplej, nie powstrzymamy drżenia całego ciała i powolnego zamarzania. Nawet napisy po śmierci są w kolorach danego żywiołu, przez który zginęliśmy. Po zabiciu nas przez błyskawice będzie żółty, a gdy umrzemy w wodzie to odpowiednio niebieski. Szczegóły i smaczki wszędzie, nawet tutaj.

Często wspięcie się w dane miejsce jest obecnie nie możliwe, bo mamy za mało staminy lub po prostu jest za wysoko. Lecz od czego mamy łeb, trzeba przecież kombinować, a nie odpuszczać. Jeśli blisko mamy trawę, możemy ją podpalić, by użyć prądów, które są generowane przez gorące powietrze, wznieść się do góry i pomóc sobie w wejściu, lub pokonaniu jakiejś przeszkody. Gdy nie mamy takich wygód jak trawa, ale nasz ekwipunek wypełniają pikantne papryczki (tak te same do gotowania dań), nie ma przeszkód, by taką podpalić i skorzystać z tej samej sztuczki. Przy niekorzystniej pogodzie, gdy do pokonania mamy przepaść nie trzeba od razu się załamywać. Może zaraz przy niej znajdziemy drzewa, ścięte utworzą prosty most do przejścia na drugą stronę.

Może trochę teraz negatywnie o The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Jednym z takich niemiłych odczuć, ale do przyzwyczajenia jest grafika. Liczyłem na coś lepszego, przynajmniej na wygładzanie krawędzi, którego brak i większy zasięg rysowania. Po paru godzinach oko się przyzwyczaja i jest co najwyżej przyjemnie. Trzeba zrozumieć, że to wielki otwarty świat, gdzie w oddali wiele kilometrów dalej widać góry i inne tereny. Cały świat żyje i jest bogaty we wszelakie zwierzątka, a konsola jest trochę ograniczona przez swój rozmiar i przenośny tryb.

Dużym problemem dla mnie, na pewno była kamera – szczególnie przez kilkanaście pierwszych godzin zabawy. Po prostu nie rozumiem do tej pory, jak można zrobić zwykłe obracanie się postaci tak nieintuicyjne i dziwnie działające. Naprawdę zajęło mi kupę czasu, by się do tego przyzwyczaić. Razem z nienawidzoną kamerą idzie sterowanie, które nie jest jakoś super dokładne, a przy przeszkadzającej kamerze spadałem lub nadziewałem się na jakieś obiekty non stop. To była najbardziej denerwująca rzecz, jaką w Zeldzie zaobserwowałem. Jeśli przesiadacie się z innych gier, gdzie jest to inaczej (nie mówię, że lepiej) rozwiązane, miejcie to na uwadze, ale nie zniechęcajcie się.

No i słynne spadki FPS, na które wiele graczy narzekało, a równie dużej ilości nie przeszkadzały. Pojawiają się, nie często, ale są i to odczuwalne. Na pewno w lokalizacji Korok Forest, gdzie jest dużo małych żyjątek, mgła, różne pochodnie i gra świateł. W tym miejscu czasami nawet jest tylko dziesięć klatek na sekundę (tak na oko). Chyba jedyny taki przykład obecny cały czas i trochę przeszkadzający. Często spadki zdarzają się po teleportowaniu się w inną lokalizację, bo gra musi doczytać tekstury czy też zmienić pogodę na obecną w danym rejonie. Trochę mnie to dziwi, bo ekrany ładowania są przesadnie długie, zdarza się czasami ponad minutowe oczekiwanie na wczytanie świata gry. Sporadycznie skoki również odczuwałem podczas walk, głównie przy dużych wybuchach i sporej ilości wrogów. Czy jest to przeszkadzające? Nie tak mocno, nie zdarzyło mi się przez to zginać czy gdzieś spaść jak przy problemach z kamerą. Czy jest to zauważalne? Jeśli lubicie płynne gry i stabilny FPS to na pewno spadki odczujecie i będą was denerwować – nawet gdy pojawiają się raz rzadziej niż raz na godzinę.

Nie przepadam za ideą gier ekskluzywnych, wydawanych tylko na jedną daną platformę. Wierzę, że większość z gier by zyskała, gdyby była dostępna dla każdego. Większa moc obliczeniowa innych konsol, nie wspominając o komputerach osobistych. Nasuwa się tutaj jednak pytanie, czy gra by powstała i była taka dobra, gdyby nie wyłączność na konsole Nintendo? Czy byłoby mniej detali, ciekawostek, ogólnego dopieszczenia świata, jakbym mógł zagrać w Zeldę na PC? Jeśli tak, to cieszę się, że twórcy ograniczyli ilość platformach i wydali grę taką, jaka jest, taką jak chcieli. Nie ma nic gorszego niż poobcinany tytuł i zmarnowany potencjał doskonałej produkcji.

Muszę niestety przyznać – nigdy nie grałem w coś tak doszlifowanego i bliskiego perfekcji. Wierzcie, że to co opisałem to dopiero kawałek całej gry, znajdziecie w niej wiele więcej ciekawych mechanizmów. Na pewno świetnie się będziecie bawić, nawet testując rzeczy, które przeczytaliście. Starałem się nie zdradzić nic z fabuły i uważam, że wyszło mi to całkiem nieźle. Smuci mnie, że kolejna wersja pewnie nie wyjdzie już na Nintendo Switch, a pewnie na kolejną generację lub inną konsolę. Wiem już teraz, że będę musiał w to zagrać – gdziekolwiek będzie. Polecam i wam, jeśli macie okazję, bo to niezapomniane przeżycie.

GALERIA SCREENÓW