Slime-san: Superslime Edition – recenzja (Xbox One)

Slime san: Superslime Edition jest platformówką stworzoną i wydaną przez niezależne Fabraz. Tytuł ma już ponad rok na karku, ale do tej pory wydany był jedynie na PC i Switcha. Teraz  jednak trafia na konsole i tej wersji przyjrzymy się w tekście. 

W Slime-san wcielamy się w Śluz. Bohater miał pecha i podczas wycieczki po lesie został połknięty przez wielkiego robaka. Jest jednak światełko w tunelu, lub jak kto woli „w przewodzie pokarmowym”. Od teraz pozostaje tylko ucieczka i stawienie czoła wszystkim przeciwnościom losu. Podstawowym przeciwnikiem Śluzu są kwasy żołądkowe, które pochłoną go gdy ten zatrzyma się choć na chwilę. Ale to nie wszystko, bo okazuje się że żołądek robala jest bardzo złożony i nie jest łatwo przedrzeć się przez jego elementy, a patrząc ile w grze jest poziomów to wspomniany insekt musi być jakąś Wetą.

Slime-san

Wydaje mi się, że Slime-san jest inspirowany Super Meat Boy’em. Jest tutaj sporo wspólnych mianowników jak poziom trudności, czy częste śmierci. Jest nawet licznik niepowodzeń na końcu każdej planszy. Jednak największym podobieństwem do wspomnianej gry są ślady zostawiane przez bohaterów. Mięsny chłopak zostawia ślady krwi, a bohater Slime-san ślady zielonego śluzu. Konstrukcja poziomów również jest bliźniaczo podobna do Meat Boy’a – statyczna plansza i system przeszkód którego trzeba się nauczyć niczym tanecznych kroków. Twórcy jednak nie skopiowali pomysłu wydając to samo w innej stylistyce.

Nasz bohater posiada kilka umiejętności, które pomagają mu pokonać przeszkody. W grze ważne są kolory. Na ekranie dominuje niebieski i biały – to one kreują całą planszę. Śluz jest koloru zielonego, tak samo jak część przeszkód. Jeśli kolory elementów dopasują się z bohaterem, można wejść z nimi w interakcję. Głównie sprowadza się to do tego, że można przeniknąć przez wszystko co jest koloru zielonego. Są też przeszkody koloru czerwonego i te są śmiertelnie niebezpieczne. Wystarczy ich dotknąć, a postać od razu zginie. Jest to system prosty, ale zaskakująco satysfakcjonujący i dobrze wykorzystany.

Graficznie jest bardzo prosto. Gra wykorzystuje grafikę pixelartową. W dzisiejszych czasach jesteśmy mocno zmęczeni tą stylistyką dlatego nie ma się tutaj czym zachwycać. Dla fanów pixeli mogę powiedzieć, że jest ładnie i czytelnie, ale na dzień dzisiejszy to wymagane minimum. Osobiście uważam, że pixelart jest już zajechany do tego stopnia, że odrzuca mnie na samym starcie. Każda produkcja z widocznymi pixelami dostaje od razu kilka minusowych punktów, za wtórność. No i tutaj nie wymyślono koła na nowo. Trzeba mieć świadomość, że Slime-san nie grafiką ma stać, a mechaniką.

Twórcy oddają w nasze ręce dodatkowe tryby gry. Poza kampanią dostajemy tryb Speedrun, Boss rush oraz New Game+. Jest też plansza Slime-san’s Neighborhood, w której trafiamy w rodzinne strony tytułowego Śluzu. Ta nastawiona jest na rozmowy z postaciami i odkrywaniu licznych Ester eggów. Miło, że w „indyku” znalazło się miejsce dla tylu dodatkowych aktywności.

Slime-san

Ale czy Slime-sans jest warte zainteresowania? Jasne, że jest. Dla fanów wspomnianego już Super Meat Boy’a, którzy czują pustkę w tym gatunku to wręcz pozycja obowiązkowa. Gracze lubiący wyzwania, masterowanie poziomów  i inne masochistyczne sposoby spędzania wolnego czasu również powinni znaleźć tutaj to czego szukają. Jeśli jednak jesteś graczem stawiającym na narrację i oprawę to się zawiedziesz, mimo zarysowania fabuły, tej w rzeczywistości jest tu niewiele i ciężko jej wymagać w skillowej platformówce. Koniec końców to dobra gra, technicznie, stylistycznie i mechanicznie. Wszystko działa jak należy, nie ma błędów i bugów. Mogę ją z czystym sumieniem polecić.