Robinson: The Journey – recenzja

Robinson: The Journey jest jedyną grą, w którą tak bardzo chciałam zagrać na PS VR. Nie ukrywam, że wiązałam z tym tytułem ogromne nadzieje.

Chociaż Crytek chciało nam zaprezentować głównie zdolności ich grafików, to popracowali również nad ciekawą opowieścią. W grze poruszamy się młodym Robinem – podróżnikiem, którego statek rozbił się na obcej planecie. Świat, w którym się znajdujemy jest gęsto pokryty roślinnością, ale nie brakuje mu zróżnicowanej fauny. Możemy napotkać na swojej drodze dosłownie wszystko – od małych świetlików, przez kretopodobne stworzenia, aż po wielkie i małe dinozaury. Pierwsza scena jaką zobaczymy, to moment wykluwania się z wielkiego jajka małego dinozaura. Jak się później okazuje Laika (ten mały dinozaur) oraz mały latający robot HIGS będą nam towarzyszyć przez całą rozgrywkę.

Naszym zadaniem jest odnalezienie reszty załogi statku lub samo skontaktowanie się z bazą dowodzącą. Przemieszczamy się z jednej lokalizacji do drugiej, wykonując wszystkie zadania, które możemy znaleźć wchodząc do mapy. W grze, oprócz samego chodzenia (nie można nawet truchtać, co momentami potrafi nieźle zdenerwować), zaimplementowano również wspinaczkę. Jest to naprawdę przyjemne, dopóki nie musimy się wspinać na to samo miejsce, po 5 lub 10 razy.

Zarówno HIGS jak i Laika będą nam dosyć często pomagali w rozwiązywaniu różnych zagadek logicznych. Niektóre z nich są dosyć nieskomplikowane, inne dalej proste, ale jakby zglitchowane lub niedopracowane. Oto przykład: żeby przejść dalej musimy nakarmić dinozaura. Początkowo nasz kompan HIGS proponuje jakieś plastikowe coś, jednak dinozaur tylko macha głową, gdy tym w niego rzucamy. W tamtym momencie każdy się by się domyślił, że chodzi o pomarańczowe owoce znajdujące się  na drzewach, które są tak wysokie jak same dinozaury. I tak przez 20 minut: chodzisz z miejsca do miejsca, próbując zrzucić jakiś owoc z jednego z 50 dostępnych drzew. Kiedy już jesteśmy na skraju załamania i rezygnacji, wracamy do robota i patrzymy się to na niego to na drzewo i… Gra zaskoczyła! Wspaniałomyślny robot podpowiada nam, że dinozaur może lubić tylko pomarańczowe owoce albo też coś, co jest jest pomarańczowe. Ukończenie tej zagadki od tego momentu to kwestia 2 minut. Gdyby nie moje problemy z nimi, gra byłaby naprawdę krótka, trwałaby może 6 do 8 godzin.

Sama grafika jest naprawdę imponująca, jednak rzeczywistość już nie jest taka piękna. Cały świat jest powtarzalny. Przejście z jednej lokalizacji do drugiej jest niczym z ctrl+c/ctrl+v. Te same owady w tym samym miejscu, te same węże, krety, krzaczki itd. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież to tylko przejście (które jest krótkie) i że bezsensownie się czepiam. Może i tak, ale jak pisałam na początku – bardzo się nastawiłam na ten tytuł.

Kiedy nie myślałam o zagadkach, które zajmowały mi sporo czasu, grało mi się naprawdę przyjemnie i aż miło było popatrzeć na te, co choć powtarzalne, to  ładne i dopracowane, elementy.