Recenzja Wolfenstein: Youngblood – „Wolf” w kooperacji!

Z nowych Wolfensteinów zrobiła nam się już prawdziwa seria – dwie główne części, jeden spin-off. Każda z nich ciepło odebrana przez publiczność, nic dziwnego więc, że MachineGames i Arkane Studios wraz z Bethesdą ciągną tę opowieść dalej. Wolfenstein: Youngblood miałem okazję testować wersję na Xbox One, ze szczególnym naciskiem na nowy „feature” tego Wolfa, kooperację.

Tym razem to nie Blazkowicz gra główne skrzypce.

Choć, naturalnie pojawia się w trakcie rozgrywki kilkukrotnie, te zostały przejęte przez jego córki, bliźniaczki, Jess i Sophie. Jest rok 1980, 19 lat po wydarzeniach z Wolfenstein II: The New Colossus. Nazistów nie ma już w Ameryce, ciągle jednak twardo trzymają się podbitych ziem w Europie. Blazkowicz znika, dziewczyny postanawiają go szukać, naturalnie nikomu o tym nie mówiąc. Dowiadują się, że ich ojciec może być akurat w Paryżu. I tak zaczyna się ta epopeja.

Niby poszukiwania Blazkowicza wydają się tym, wokół czego osnuta jest historia.

Prędko jednak przekonujemy się, że ten wątek jest jedynie jednym z wielu, a głównym celem będzie dorwanie kolejnego nazistowskiego zbrodniarza, któremu marzy się zniszczenie Trzeciej Rzeszy i stworzenie czwartej jej edycji. Fabuła zaskakuje, ale raczej słabym prowadzeniem. Wolfensteiny nigdy nie były pod tym względem arcydziełami, ale Youngblood uderza w dość niskie noty. Motywacje bohaterów nie są do końca przedstawione, zadania do wykonania są nam po prostu dane, bez konkretnego umiejscowienia ich w całej historii. Plot-twisty są, ale niestety mało zaskakujące i kompletnie przewidywalne. Misje poboczne nie wprowadzają niczego ciekawego do treści gry. Zginął tu trochę ten duch poprzednich części, gdzie odkrywanie nowego ładu zarządzonego przez nazistów było zabawą samą w sobie.

Nowe bohaterki wprowadziły pewną dozę świeżości do formuły Wolfensteina. Są zupełnie inne niż Blazkowicz, równie szalone jak on, ale pod innym względem. Bardziej frywolne, wciąż dziewczęce, bywają infantylne – przez to opowiedziana historia staje się lżejsza, mniej mroczna.

Youngblood to, jak wspomniałem, głównie kooperacja – ograłem tę produkcję w tym właśnie trybie, grając z redakcyjnym kolegą, Sebastianem.

Pod względem mechaniki rozgrywki ten motyw rozwiązany jest naprawdę dobrze. Trzeba współpracować, wiele lokacji staje się naprawdę nie do przejścia, jeśli próbować je przejść jak etapy Quake’a. Wjeżdżanie „z buta” to rzadko najlepsza taktyka, lepiej dogadać się z kolegą, zaatakować z dwóch stron, oskrzydlić wroga.

Drugi gracz przydaje się szczególnie w momencie utraty wszystkich punktów życia. Może pospieszyć z pomocą i wskrzesić gracza – wykorzystując do tego zasób nazywanym współdzielonym życiem (do znalezienia tu i tam, Niemcy lubią z jakiegoś powodu rozrzucać po Paryżu paczki, urządzenia, do których użycia czy otwarcia potrzebne są równocześnie dwie osoby).

Wracając do lokacji – te, choć na pierwszy rzut oka wydają się ładne i świeże, szybko stają się powtarzalne.

Uliczki wyglądają identycznie, wnętrza budynków często nie różnią się nawet rozstawieniem rekwizytów (zdarza się znaleźć recepcje budynków stworzone za pomocą metody kopiuj-wklej). Podziemia wyglądają jakby były generowane proceduralnie. Sytuację ratują trochę pojedyncze etapy z głównego wątku, choćby lokacja finałowa. Naprawdę inna od całej wcześniejszej gry.

I o ile czepiać się można małego zróżnicowania poziomów, tak niekoniecznie można czepiać się jakości ich wykonania.

Prezentują się nieźle, widać dbałość o szczegóły – ale, znowu, bywają strasznie nierówne. Boczne uliczki, posterunki nazistów wyglądają z bliska nieźle; ale te same uliczki Paryża widziane z wieży Brat 2 są niczym innym jak żartem twórców, powrotem do poziomu szczegółowości grafiki sprzed 10 lat.

Najważniejsze jest jednak to, że mimo pewnych niedoskonałości, w Wolfenstein: Youngblood gra się naprawdę dobrze.

Strzela się miło, biega się po etapach przyjemnie. Mechanika pancerzy u przeciwników zmusza nas do dopasowywania uzbrojenia. Jeden karabin działa dobrze na dany typ wroga, kiedy drugi praktycznie nie zadaje mu obrażeń. Teoretycznie nie da się więc przejść gry nie wachlując spluwami, z małym wyjątkiem broni laserowej, ta znów jest OP.

Coś jednak irytuje – to spawnowanie się wrogów dosłownie na plecach gracza. To, że wymordowałeś wszystkich Niemców na danej uliczce, nie oznacza, że kiedy zaraz do niej wrócisz, ta wciąż będzie pusta. Najpewniej nawet nie zdążysz wejść do budynku obok, a już ktoś będzie strzelał ci w plecy. Niepotrzebne, irytujące i frustrujące. Dołożyć do tego należy nierówny poziom trudności, kiedy to często w obrębie tej samej lokacji jedni przeciwnicy giną od pojedynczego naboju, a inni potrafią tym samym jednym pociskiem powalić gracza.

I choć narzekań w tym tekście było sporo – to mimo wszystko muszę powiedzieć, że podobało mi się.

Na przejście głównego wątku Youngblood powinno wystarczyć 9-10 godzin, czas gry przedłużyć można sobie jeszcze wykonując misje poboczne, codzienne i cotygodniowe zadania. Główny punkt tej produkcji, kooperacja z żywym graczem, naprawdę „robi robotę”. Warto spróbować – w oczekiwaniu na następne części cyklu. Rozwiązania już są – grind, nabijanie poziomów postaci, uzbrojenia, mikrotransakcje (na razie tylko ubranka i skiny na broń). Może następny czeka nas looter shooter w świecie Wolfensteina?

Podsumujmy całość zwięzłą opinią Sebastiana, z którym ogrywałem nowego „Wolfa”.

Dla mnie Wolfenstein: Youngblood stanowi przede wszystkim regres w stosunku do poprzednich odsłon serii. Dziwny system levelowania i walki, nijaka historia, wąskie i nudne lokacje, do których jesteśmy zmuszeni wracać to tylko główne zarzuty, jakie mam w stosunku do tej produkcji.

Jednak mimo naprawdę wielu wad tytuł ten potrafi dać sporo przyjemności, dzięki obecnej w nim kooperacji. Jest ona wykonana poprawnie, a radość płynącą ze wspólnej zabawy potrafi przesłonić nawet największe mankamenty gry. Liczę na to, że powrót Blazkowicza w następnym “Wolfie” wróci tę serię na właściwe tory.