Recenzja Blood: Fresh Supply. Blood po 22 latach

Lata 90 to czas narodzin nowoczesnych FPSów, w pełnym 3D, z możliwością rozglądania się w każdym kierunku i coraz lepszą grafiką. Zaczęliśmy od Dooma w 1993, minęliśmy po drodze Quake’a, żeby po drodze zakończyć dziesięciolecie, lubianym przez wielu daniem, kaszanką z grilla – Daikataną. A gdzieś tam po drodze przemknął Blood. Nie żeby niezauważony – zauważony, owszem, i doceniony przez środowisko. Rok 2019 to rok powrotu Blooda. Studio Nightdive wypuściło właśnie port tej gry na najnowsze systemy operacyjne – Blood: Fresh Supply.

Nightdive specjalizuje się w odnawianiu staroci.

Do tej pory pracowali nad m.in. Turokiem, System Shockiem czy Strifem. Wszystkie te pozycje działają na ich autorskim silniku, KEX Engine. To całkiem niezły kawałek kodu; kompatybilny z dzisiejszymi rozwiązaniami (np. z DirectX11 czy Vulkan), wspierający systemy wielordzeniowe czy oferujący pełne wsparcie dla nowoczesnych kontrolerów, padów itp. Na tym samym silniku działa Blood: Fresh Supply.

Zanim o wersji z 2019, chwila na to, czym Blood w ogóle jest.

A jest klasycznym FPSem tamtych czasów. Z ubogą fabułą, o której prócz wprowadzenia nie można powiedzieć zbyt wiele. Ot, gracz wciela się w Caleba, który za cel obrał sobie zemstą na swoim niedawnym panie, Tchernobogu, Czernobogu. Ten sam Caleb, mimo braku zarysowania jego przeszłości czy osobowości, jest postacią wyrazistą, głównie przez to, co mówi kiedy zmasakruje grupę przeciwników. Ten człowiek niczego się nie boi.

W swojej podróży główny bohater przemierzy świat gry inspirowany latami 20 XX wieku.

Zamorduje przy tym wielu zwolenników Czernoboga (wyznawców tego boga, zombiaków, których nie da się powalić jednym strzałem, gargulców i tym podobnych), używając do tego naprawdę wymyślnego arsenału. Od wideł do laleczki voodoo, od lasek dynamitu rzucanych pod stopy wrogów, do pistoletu na race zapalające. Jest tego multum, jest różnorodnie, jest zaskakująco, jest krwawo. Naprawdę krwawo, tytuł nie żartuje – Blood to festiwal rozlewania hektolitrów krwi na każdą możliwą płaszczyznę.

Blood: Fresh Supply całkowicie zachował ducha swojej oryginalnej wersji.

To dalej ta sama przyjemna rozwałka, ze stosunkowo dużymi mapami i dziesiątkami sekretów, poukrywanych gdzie się tylko da. Nowy Blood to możliwość swobodnego rozglądania się na wszystkie strony (dość zabawnie wyglądają przekrzywione tekstury przy patrzeniu w górę, ot ograniczenie dawnego silnika; Blood napisany został na tym samym kodzie, co Duke Nukem 3D, tam również potrafiły dziać się cuda, kiedy udało nam się spojrzeć pod kątem, którego nie przewidzieli twórcy gry).

Nowy Blood to genialne wsparcie dla nowoczesnych kontrolerów.

Co zadziwiające, bardzo dobrze gra się w niego na kontrolerze od Xboxa One. Nowy Blood to obsługa wyższych rozdzielczości (nawet do 4K), to nowoczesny tryb multiplayer (co-op, splitscreen, deathmatch, wszystko, czego dusza zapragnie), to pełne wsparcie dla modów (tych już istniejących, dla wersji z 1997 roku, jak i tych nowych). Blood: Fresh Supply to też nie tylko mapy z podstawowej wersji gry, ale również te z dodatku Cryptic Passage. To najbardziej kompletna edycja Blood, która ukazała się do tej pory na rynku.

Pozostaje teraz tylko pytanie, które trzeba sobie zadać – dla kogo jest Blood: Fresh Supply.

Trudno wyobrazić mi sobie kogoś, kto w oryginalną wersję nie grał, a teraz mógłby się zagrywać w jej port; nie ta epoka, nie ta technologia, nie ta prezentacja treści. Jakkolwiek nie dostosowalibyśmy gier z końcówki lat 90, to dalej będziemy mówić o grach z końcówki lat 90.

To były dobre gry i ogromną szkodą byłoby, gdyby zaginęły. Z tego punktu widzenia Blood: Fresh Supply jest jak pierwszy w historii dodruk książki, której nakład wyczerpał się 20 lat temu. Zainteresują się nim tylko ci, którzy z jakiegoś powodu mają go w pamięci. A czy oni, w 2019 roku, zatrzymają się przy Bloodzie na chwilę dłużej?