Need for Speed Payback – Recenzja

Need For Speed – Seria licząca aż 23 odsłony i wysoko budżetowy film, ikona gier wyścigowych, niegdyś wytyczająca szlak dla całej branży. Czy tytuł z takim statusem może mieć jakiekolwiek problemy? Niestety, całe mnóstwo…

Na początek muszę się przyznać, że nie jestem wielkim fanem, a tym bardziej znawcą gier wyścigowych. Na dodatek, nigdy nie odnajdywałem się w grach z serii Need for Speed. Arcade’owy model jazdy nie przemawiał do mnie nigdy i w tym przypadku nie jest niestety inaczej.

Feeling jazdy od jakiegoś czasu bardzo przeszkadza mi w NFS-ach, zatrzymał się w miejscu, praktycznie nie ewoluował przez lata i od zawsze kojarzył mi się z mobilnymi grami od Gameloftu. Wszyscy na pewno pamiętają stare gry wyścigowe na telefon gdzie dostawaliśmy trzy poziomy skrętu, od lekkiego ruchu kierownicą do driftu. Tutaj jest podobnie, tyle że nie ogranicza się to do trzech poziomów skrętu i co za tym idzie animacji. Oczywiście, to porównanie jest wręcz krzywdzące dla NFS-a, ale porównując go do Forzy czy Project Cars, wypada dość prymitywnie.

Wiem, że ten system ma bardzo dużo zwolenników i w zamyśle jest arcade’owy. Dlatego nie mogę się do niego przyczepić, ponieważ mój problem z feelingiem nie wynika z błędów i glitczy. Po prostu mi osobiście wchodzenie w 90-stopniowy zakręt przy 200 km/h znudziło się kilka lat temu, a teraz przy niemal fotorealistycznej grafice takie akrobacje wyglądają śmiesznie i patrzę na nie z politowaniem. Nie chcę się również narazić fanom serii, bo jednak po kilku godzinach gry wkręciłem się w świat Payback. Model jazdy przestał mieć większe znaczenie, bo liczył się ogólny fun z rozgrywki, a ten czerpałem z tytułu garściami.

Seria poprzednio romansowała z otwartym światem, podobnie jest w tej odsłonie. Do dyspozycji dostajemy chyba największy świat w historii serii. Ten jest szczegółowy, bardzo ładny i… pusty. Świat w grze ma wyraźne problemy z przyrostem naturalnym, na chodniku nie uświadczymy żywej duszy, a na ulicach praktycznie nie miniemy się z innym autem. Oprócz zwykłych ludzi miastu brakuje najwyraźniej również egzorcysty, bowiem świat gry okupują prawdziwe duchy. Niestety, gdy już trafimy na jakieś auto, wielce prawdopodobne jest, że i tak przez nie przenikniemy. Te elementy rujnują iluzję żywej metropolii odbierając zasadność otwartego świata. Podróżowanie po nim sprowadza się jedynie do jazdy między wyścigami bądź salonami samochodowymi. Nie zdarzyło mi się jeździć po mapie w celu zwiedzania i badania mechanik rządzących światem, co przeważnie robię w sandboxach. Nawet gdybym chciał pozwiedzać okolicę to miałbym niemałe problemy. Gra tak bardzo boi się ujawnić ewentualne dziury w mapie, że agresywnie broni się respawnem, jak tylko wykryje auto w newralgicznym dla niej punkcie. Niestety większość obszarów infrastruktury jest otoczona niewidzialnymi ścianami, co jeszcze bardziej zawęża obszar mapy.

Ale w końcu przecież nie o zwiedzanie chodzi w grze wyścigowej. Jak sama nazwa wskazuje chodzi tu przede wszystkim o wyścigi, a te są naprawdę przemyślanie, dzięki liniowej fabule, sam model progresji i kolejność wyścigów jest bardziej liniowy właśnie. Przez całą grę misje i ich poziom trudności był dopasowany i lekko skalowany w górę, żeby gracz miał motywację do ulepszania wozu. Dodatkowo przy grze trzyma nas sporo trybów, jak np. drag lub drift, ponadto po mapie rozsiane są wydarzenia, jak osiągnięcie jak największej prędkości przed fotoradarem, zdobycie najwyższej średniej prędkości na określonym odcinku drogi lub wykręcenie największej liczby punktów driftując.

W nowym NFS’ie widać brak pomysłu twórców, przez co gra nie ma własnej tożsamości, a jest zwykłą zbitką elementów udanych gier konkurencji w nowej oprawie. Najbardziej rzuca się w oczy „inspiracja” Forzą Horizon i Burnoutem. Nie ma nic złego, jeśli twórcy inspirują się innymi grami, ale gdy patrzy się na Need for Speed… Serię, z której to inni powinni czerpać, aż serce krwawi. Nie ratuje tego nawet „innowacyjna” stylistyka i klimat rodem z „Szybkich i wściekłych”. Jest to za mało, żeby uznać produkcję za świeżą, za to zobaczymy kalki mechanik, które przyjęły się dobrze u konkurencji jak np. wspomniane fotoradary z Forzy mierzące prędkość, takedowny z Burnouta, które są tutaj naprawdę marne, bowiem model zniszczeń jest szczątkowy, a pokazywanie tego w slow motion i celebrowanie wystawia grę na pośmiewisko.

Jakiś czas temu seria upadła na kolana i próbuje się z nich podnieść wprowadzając coś nowego, podjąć temat, który jeszcze podejmowany nie był. Jednak ostatnimi czasy producent ma pecha, bo wychodzi to średnio. Tym razem padło na fabułę, w zamyśle miał powstać akcyjniak przywodzący na myśl jak już wspominałem serię szybkich i wściekłych.

Podczas kampanii fabularnej śledzimy losy trójki przyjaciół, wyjątkowo uzdolnionych kierowców. Głównym bohaterem jest Tyler, jego mocną stroną są klasyczne wyścigi uliczne. Pomaga mu czarnoskóry Mac, lubujący się w driftowaniu i wyścigach OFF-Roadowych. Trzecim bohaterem, a raczej bohaterką jest Jess, specjalistka od ucieczek, działająca na zasadzie filmowego Transportera. Gracz przejmuje kontrolę nad całą trójką w zależności od rozgrywanych zawodów. Grupa wzięła sobie na cel mafię ustawiającą wyścigi, która dzięki temu dosłownie rządzi miastem. Pytanie, jak nasze postacie mają zamiar zdetronizować oszustów? Oczywiście ścigać się z nimi i wygrywać wyścigi. Tak, fabuła jest głupiutka, nawet jak na standardy Hollywood, którym się inspiruje. Od razu wyobraziłem sobie co by było jakby ludzie z EA mieli takie np. Dance Central. Można się rozmarzyć – te pojedynki taneczne mafiozów, intrygi, spiski w świecie tancerzy, doping, kontuzja kolana, zniszczone marzenia.

Jednak wróćmy na ziemie, z takich właśnie klocków EA buduje widocznie swoje scenariusze. Wiadomo, że w świecie poważnych ludzi, jakimi są stereotypowi mafiozi nie ma miejsca na szlachetne wojowanie w wyścigach ulicznych, takie sprawy załatwia się inaczej, bynajmniej stosując dziwne wymyślne pułapki w domu bohatera i kradnąc jego auto jak miało miejsce na początku fabuły. Skoro mafia kolaboruje z samą policją to chyba może pozbyć się jednego człowieka subtelnie i po cichu, nie wdając się w gierki, a przede wszystkim nie dając się przechytrzyć. Czego się jednak spodziewać, EA od jakiegoś czasu ma problemy z dobrą fabułą w swoich grach.

Do dyspozycji mamy całkiem pokaźną liczbę samochodów, auta wizualnie prezentują się naprawdę dobrze i kontrastują z często miernym terenem. A te piękne auta, można pięknie poddać tuningowi, wizualnemu, jak i osiągów. Zanim zabierzemy się za odpicowanie bryki, trzeba zarobić na elementy tuningu, część z nich można kupić za gotówkę wygraną w wyścigach, a część odblokować wykonując zadania i wygrywając zawody. Jest też fajna mechanika umożliwiająca szybszy przyrost kasy za wygrane. Przed każdym wyścigiem można przyjąć zakład, wkładając część gotówki do puli, przed przyjęciem oczywiście określane są kryteria, oprócz wygranej trzeba np. osiągnąć odpowiednią prędkość, zniszczyć 10 obiektów na drodze, driftować nieprzerwanie przez 200 metrów itp. A co jak nie uda się tego zrobić? Po wygranej odliczana jest gotówką, którą początkowo dodaliśmy do puli. Dlatego trzeba mierzyć siły na zamiary, w końcu chodzi o to, żeby zarabiać szybciej, a nie wolniej. Dodatkowo po każdej wygranej do rozlosowania są tak zwane karty Speed, czyli typowy element lootboxowy. Na szczęście nie jest to takie inwazyjne, ponieważ każda karta to prawdziwa wartość, można nią ulepszyć auto, spieniężyć lub wymienić na inne karty umożliwiające ponowne losowanie, jeśli zbierzemy ich odpowiednią ilość. Jedną z metod pozyskania auta jest szukanie wraków, czyli ponownie mechanika zerżnięta z Forzy, tutaj jednak dostajemy cynk o wraku po wygraniu zawodów z ekipami, o których więcej można się dowiedzieć z fabuły. Po znalezieniu wraku trzeba poszukać innych części, aby w końcu złożyć z tego swoje nowe auto.

Jednak są rzeczy, które nowa odsłona NFS-a robi dobrze, a jest to m.in… fun i dobra zabawa płynąca strumieniem z telewizora! Ciężko to powiedzieć i uwierzyć po setkach negatywnych słów w tekście, ale mimo wszystko z tej gry płynie radość i daje to, co gra powinna dawać, czyli rozrywkę. Co prawda doceniłem ją, dopiero gdy przyzwyczaiłem się do sterowania, musiałem zrobić przerwę z innymi grami, aby móc faktycznie nauczyć się feelingu gry. Jednak gdy sterowanie przestało być przeszkodą, a ja dorobiłem się ciut lepszego auta niż to podstawowe, poczułem satysfakcję i uczucie jakbym faktycznie był na kinowym popcorniaku.

Czerpałem radość jednocześnie zdając sobie sprawę z głupot przepełniających go po brzegi. Ciężko mi powiedzieć czy to zasługa deweloperów, czy po frustracji, jaką przeżyłem na początku było w stanie zadowolić mnie wszystko, ale koniec końców grało mi się dobrze. Wiem jednak, że nieobiektywnym by było zmienić wszystko o 180 stopni i stwierdzić, że wszystko jest okej, bo nie jest. Gra ma naprawdę sporo problemów, nie mogę jej z czystym sumieniem polecić, bo jest nierówna. Co prawda twórcy się zlitowali i dodali patch zmniejszający potrzebny grind, dzięki czemu nie trzeba wydawać dodatkowo pieniędzy, żeby mieć szansę zobaczyć cały produkt. Chociaż mi ten grind nie doskwierał aż tak bardzo, według mnie zmieniał po prostu trochę styl rozgrywki. W sieci jednak wrzało i punkcik dla twórców, że ugięli się i zrobili coś na korzyść gracza. Mam nadzieję, że ja i cały internet demonizuje, a twórcy mieli szczere intencje zrobić w końcu dobrą grę, bo na papierze wygląda to dobrze, w praktyce, nie jest już tak kolorowo. Myślę, że gra jest o drobinę lepszą niż ostatnie „dzieła” z serii, ale czy warte swojej ceny? Odpowiem: Tylko dla najwierniejszych fanów.

Kopię gry dostarczył wydawca – Electronic Arts Polska – dziękujemy!