Max: The Curse of Brotherhood – recenzja [Nintendo Switch]

Na Nintendo Switch trafiają coraz ciekawsze gry, coraz więcej producentów patrzy zachłannym okiem na nienasycony rynek. Praktycznie każdy tytuł ma szanse się dobrze sprzedać, bo wyszedł na konsoli gdzie rzesza fanów jeśli chodzi o poziom gier zatrzymała się kilkanaście lat wstecz. Taką szasnę ma też Max: The Curse of Brotherhood, platformówka w stylu 2.5D, gdzie tło jest w miarę płaskie a postać i wszystko po czym się ruszamy zachowuje elementy 3D.

Wcielamy się w postać tytułowego Maxa, młodego chłopaka z jeszcze młodszym rodzeństwem. Z tego co zrozumiałem z krótkiej animacji, Max nie przepada za swoim mniejszym bratem. Szukając w Internecie porady jak się go pozbyć, przenosi go do innego wymiaru. Kolorowego i bajecznego, zarazem pełnego niebezpieczeństw. Jednak tknięty sumieniem sam się tam za nim udaje.

To tyle co z tej całej historii i fabuły musicie wiedzieć. Dalej zaczyna się już normalna gra, z motywem przewodnim ratowania braciszka w tle. Im szybciej o tym zapomnicie, tym lepiej będziecie się bawić – parę lat już gram, a nie spotkałem tak niedopracowanej i nic nieznaczącej historii w grze komputerowej. Z jednej strony mamy przerywniki filmowe, budowanie poziomów byśmy widzieli jak wielka małpa targa naszego brata – a z drugiej nic to nie wnosi do produkcji, gdy wytniemy całkowicie te elementy dalej wszystko będzie tak samo miałkie.

Trochę lepiej jest z samą rozgrywką, Max potrafi biegać i skakać, więcej mu do szczęścia nie jest potrzebne. Zdecydowanie twórcy wzorowali się na Raymanie, tworząc ciągłą gonitwę do przodu. Wykreślili z gry jednak walkę, wrogów omijamy lub przed nimi uciekamy, nie wdajemy się w pojedynki, które by mogły dzieciakowi zagrozić. Co jednak, gdy nie można gdzieś doskoczyć lub czegoś dosięgnąć? Z pomocą przychodzi zaczarowany ołówek.

Bardziej jest to mazak, którym możemy czynić pewne – bo określone z góry cuda. Nie są one jakieś wielkie, w końcu nie jesteśmy jakimś magiem, a chłopcem trzymającym w ręku narzędzie teoretycznie służące do pisania. Za jego pomocą damy radę podnieść teren, obciąć coś czy stworzyć dodatkowe platformy potrzebne do przejścia jakiejś przełęczy. Teoretycznie ogranicza nas piasek (piasek w mazaku, serio?) z którego tworzymy dodatkowe elementy planszy.

Niestety jeśli myślicie o wolności związanej z mazakiem to się przeliczycie i to mocno. Używać go można tylko w określonych – czyli wybranych przez twórców miejscach. Więc wszystko idzie jak po sznurku w sposób, jaki przewidzieli projektanci. Nie ma w tej grze miejsca na improwizację, czy też możliwość przejścia poziomu na kilka sposobów. Przez to gra staje się trochę nudna i przewidywalna, a przez to też łatwa. Większych trudności nie dostarczają zagadki, a problemy stworzone przy projektowaniu poziomów. Czasami nie wiadomo co i jak dokładnie trzeba zrobić i wymaga to paru prób, by zrozumieć sposób myślenia twórców.

Najgorsze co tą grę mogło spotkać, to przeniesienie jej na Nintendo Switch. Dawno nie widziałem tak słabo zoptymalizowanej gry. Nawet PLAYERUNKNOWN’S BATTLEGROUNDS na XBOX One nie chodzi tak tragicznie jak Max: The Curse of Brotherhood. Tak spartolić konwersję zwykłej platformówki  to już trzeba umieć, lub zrobić to specjalnie. O te drugie oczywiście nikogo nie posądzam, bo kto by sabotował własny produkt. Lecz takie myśli przychodzą mi do głowy, kiedy widzę pusty krajobraz, parę skał i potężne spadki płynności, towarzyszące przez cały poziom, a nie tylko momentami. Postać rusza się jak pijana, lag jaki zaobserwowałem w najgorszych momentach dochodził do ponad jednej sekundy.

Takie tytuły z problemami na Switcha zaczynają mnie martwić. Pokazuje to kompletny brak selekcji samych gier przez Nintendo, prawdopodobnie sprawdzają oni tylko portfolio producenta i dalej nie interesują się już kompletnie co z tego wyjdzie. Trafiają w ten sposób do nas potworki, które stałą liczbę trzydziestu klatek na sekundę oferują tylko w menu, albo mają tak skopane sterowanie, że brakuje trzeciej ręki do grania. Idzie to według mnie zdecydowanie w złym kierunku.

Jeśli nie bolą was kwestie techniczne, szukacie krótkiej i mało skomplikowanej platformówki, z całkiem ciekawą grafiką i problemami do rozwiązania to Max: The Curse of Brotherhood jest dobrym tytułem. Zanim jednak kupicie grę, zainstalujcie sobie demo – bo na szczęście jest dostępne w eShopie. Pełna wersja kosztuje 59.99zł – trochę za dużo jak za taką krótką rozgrywkę, a już zdecydowanie za dużo za taki wybrakowany produkt.