Na koniec świata i jeszcze dalej! Mass Effect: Andromeda

Najciężej jest zacząć takie recenzje jak ta o Andromedzie. Tutaj miał być wstęp, który jest błyskotliwą zapowiedzią całej recenzji…, ale tak się nie da. Pisanie tego tekstu jest tak nie równe jak sama gra, gdzie wstęp powstał jako jej zwieńczenie. Jednak w temat musimy wejść po kolei omawiając całość tytułu. Najlepiej z dwóch perspektyw, które się przewiną przez tekst z odpowiednim zaznaczeniem – co jest ważne dla weterana, a co dla osoby nowej.

Historia świata przedstawionego

Tutaj zaczyna się raczej niestandardowo – ale ogranym motywem. Otóż, w trakcie wydarzeń znanych z pierwszej części gry, w kierunku drugiej galaktyki tj. Andromedy, zostaje wysłana ekspedycja na arkach. Realizują projekt, który zakłada, że po prawie siedmiuset latach nowi kolonizatorzy dotrą na miejsce i albo zajmą galaktykę albo wbiją się w tamten świat rozwiniętych technologii i innych ras, które być może wzorem tych znanych w Drodze Mlecznej, utworzyły jakiś wspólny, międzygalaktyczny rząd.

Oczywiście, nim została ekspedycja wysłana w kierunku nieznanego, upewniono się, że ma to w ogóle sens, namierzając tzw. „złote światy” (z odpowiednim life suportem), gdzie będzie można bezproblemowo założyć kolonie. Ponieważ to jest wielka odległość, a podróż długa lecący tam z biletem w jedną stronę mają nadzieję, że wszystko się uda. No i jak zwykle – nie udaje się, wtedy budzimy się my – Parthfinderzy, którzy musza odszukać nowe światy dla wszystkich kolonistów i pomóc je podbić w imię Rady Cytadeli.

Kwestia Weteranów Serii: No i tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt. Otóż, okazuje się, że nasze statki, czyli zarówno Arki jak i nasz flagowy okręt, który dostajemy niemalże na początku gry, Tempest, poruszają się po galaktyce bez żadnego problemu. A czego nie ma w Andromedzie, naszym nowym domu? Przekaźników masy! Oczywiście można powiedzieć, że Nexus, wysłany przodem, który miał zbierać Arki, miał możliwość ulepszenia napędu (gdyż przybył ponad rok szybciej- dlaczego? To tłumaczy fabuła gry). Ale tak się nie stało.

W Kosmos

Bardzo szybko dowiadujemy się, że sytuacja ludzi na Nexusie jest tragiczna, wszystko się kończy i na naszych barkach spoczywa odnalezienie planet zdanych do kolonizacji oraz innych ark należących do innych ras, które jakimś cudem zaginęły. Jak by tego było mało, część z kolonistów wszczęła bunt i zostali oni wygnani.

No i tutaj wkraczamy my z powyższymi zadaniami – odnalezienia ark, planet i dogadaniu się lub wyeliminowaniu wygnanych buntowników. To co zostało zrobione i zrealizowane genialnie to uzdatnianie planet i proces kolonizacji oraz wybory co zrobić z kim i tak dalej. Mamy poczucie, że każda historia ma szansę być inną, gdy podejmiemy inne, czasem niepozorne wybory. To co jest godne uwagi w tym wszystkim to fakt, że gdy jesteśmy proszeni o przybycie na daną kolonię w późniejszym czasie – to właśnie to warto zrobić, gdyż przystosowana planeta do celów kolonizacyjnych z czasem staje się mniej napromieniowana czy zimna – a dzięki temu możemy wyruszyć we wcześniej niedostępne tereny w obrębie planety.

Na podbitych i zabezpieczonych planetach pojawiają się kolejne misje i te możemy przyjmować i wykonywać. Dzięki temu rośnie bezpieczeństwo danej planety od zagrożeń wszelakich oraz Punkty, które inwestujemy w rozwój naszej nowej cywilizacji (o tym później). A gdy znudzi się nam latanie po planecie, możemy wrócić do eksploracji kosmosu i badania kolejnych układów. I tutaj dwa zarzuty, które same się narzucają. Pierwszy z nich to animacje przelotu naszego statku pomiędzy interesującymi nas obiektami. Drugi, znacznie poważniejszy – co z tego, że w grze jest masa układów do odwiedzenia, skoro nic w nich nie ma? Są puste! Jest układ jeden, dugi, trzeci i tak dalej.  A w nich puste planety, które świecą totalną pustką i nie jesteśmy w stanie na nich wylądować. Usunięcie trzech czwartych tych układów nie było by nawet odczuwalne. Oczywiście, z czasem jesteśmy odsyłani do kolejnych miejsc, gdzie znajdujemy postęp w zadaniu… głównie w postaci „Leć tam i zeskanuj coś”. Szkoda, bo dzięki dodaniu kilku planet do zwiedzenia oraz ruin… Ech, marzy mi się właśnie taka eksploracja wymarłych z tych czy innych powodów światów.

Taka sugestia do EA – gdybyśmy mogli trafić na cywilizacje rozwinięte w różnym stopniu i to jak przejdzie taki pierwszy kontakt – to byłaby bajka wręcz! O ile w Drodze Mlecznej nie było możliwości z powodu Żniwiarzy spotykać cywilizacji na różnym poziomie rozwoju – tak tutaj, dlaczego by nie? Po postu odniosłem wrażenie, że ktoś zapomniał puścić wodze fantazji!

Dla jasności – element zarządzania koloniami, podbijaniem światów, ustanawianiem kolonii uważam za zrealizowany genialnie! Tylko zabrakło jakiegoś pazura w tym wszystkim oraz odwagi. A szkoda, bo to najmocniejszy i najlepszy element gry, który sprawi, że produkcja miałka, staje się ponadprzeciętną! To właśnie tutaj widzimy narodziny nowego gatunku, moim skromnym zdaniem, jakim jest CSSRPG – Computer Space Survival Role Playing Game. Dlaczego? Bo czegoś takiego i w takim wykonaniu nie widziałem nigdy wcześniej.

W planety, nie tylko w kosmos!

Jak już napisałem wcześniej – planety uzdatnia się do skolonizowania. Mamy ku temu kilka możliwości. Pierwsza w której na planecie możemy albo współpracować z przyjaźnie nastawionymi do nas Angarami, albo zakładać własne kolonie i osiedla. W celu założenia osiedla, poza znalezieniem miejsca na nie, musimy zabezpieczyć planetę. Pierwszy i najłatwiejszy sposób to terraformowanie tajemniczymi artefaktami, którymi obsiane są wszystkie planety. Pozostawiła je jakaś starożytna rasa, nazwana tutaj Porzuconymi. Ich maszyneria może sprawić, że na planety wróci życie. W celu aktywacji takiej machinerii musimy rozwiązać coraz bardziej skomplikowane sudoku, gdzie zamiast liczb mamy symbole i „zresetować maszynę”.  Drugi sposób to rozrzucanie Punktów Stacji, gdzie stacje pełnią dwojaką funkcję. Po pierwsze zabezpieczają teren odnawiając nasz pancerz, zdrowie, amunicję, a po drugie zwiększają zdatność planety do zamieszkania. Trzecim sposobem jest wyeliminowanie wrogich kosmitów, których tutaj nazwano Kettami.

Gdy już zabezpieczymy planetę w stu procentach, zwiększają się nasze punkty, którymi napędzamy rozwój i przebudzamy kolejnych zamrożonych. Z każdym „poziomem” Nexusa odblokowujemy kolejne możliwości badań i tym podobnych bonusów. Warto w to inwestować, bo tutaj następuje tzw. efekt kuli śnieżnej – im lepszy sprzęt, tym łatwiej nam jest zmierzyć się z kolejnymi wyzwaniami.

Co mamy zaś my, jakie możliwości eksploracji planety? Tutaj tradycyjnie, mako oraz but. Mako w podstawowej wersji jest nieuzbrojony i służy tylko do jazdy, tutaj ma aż dwa tryby! Wspinaczkowy oraz wyścigowy. Czym się różnią? Wspinaczkowym możemy dostać się pod górkę w miejsca, gdzie ciężko podejść inaczej- ale jest powolny podczas jazdy. W trybie wyścigowym pokona nas każde większe wzniesienie- za to jadąc po w miarę płaskim i równym terenie docieramy wszędzie błyskawicznie. To wydaje mi się zupełnie zbędne To na co musimy zwracać uwagę to fakt, że posiadamy System Podtrzymywania Życia, a gdy zejdzie on do zera (a schodzi on zależnie od tego, czy jesteśmy wystawieni i na jak silne działanie np. promieniowania), zaczynają nam stopniowo schodzić tarcze a na końcu życie i gdy spadnie ono do zera – umieramy. Nasze baterie możemy naładować na stacjach.
Kwestia Weteranów Serii:

No i tutaj kolejny zgrzyt – skoro mako w wersji militarnej było o wiele lepsze, to czemu nie zostało podrasowane i w ten sposób oddane członkom wyprawy? Przecież logika nakazuje przekazać znaczną ilość takiego sprzętu, tak na wszelki wypadek. No właśnie…

Walka na śmierć i życie oraz z czym do ludzi

Modyfikacja systemu walki to bardziej zmiana kosmetyczna, ale niestety na gorsze. Przyklejanie się do osłon działa…dziwnie – do niektórych mogłem się przykleić tylko jedną stroną np. lewą, ale prawą już nie. Kolejną zagadkową sprawą był fakt, że ze snajperki mogliśmy ściągać wroga z większych odległości… A ci nie reagowali tak jak byśmy się spodziewali, tylko kolejny z nich zajmował miejsce zabitego i w ten sposób mogliśmy wyeliminować wszystkich. Często była to najlepsza taktyka – stać i walić do przeciwnika z odległości… Po prostu. Nie musimy się angażować w długie potyczki, a sami mamy spokój. Kolejną sprawą jest crafting, tu jest całkiem nieźle. Za punkty możemy opracowywać kolejne schematy i produkować coraz lepszą broń. W tym momencie raczej wszystkim, zarówno weteranom jak i tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z serią, powinno nasunąć się jedno pytanie: Skoro gramy Pathfinderem, który ma za zadanie pomóc przetrwać, to logika nakazuje dać im jak najlepszy sprzęt w celu maksymalizacji szans na sukces powierzonego zadania, prawda? Otóż, odpowiedź brzmi: nieprawda. Najlepszy sprzęt, czyli sprzęt widm możemy kupić u handlarzy. Nie dostać, ale kupić. „Hej, szukasz dla nas możliwości przetrwania, dzięki Twoim staraniom będę mógł obudzić swoją rodzinę i ponownie zobaczyć ukochanych? Spoko, tutaj masz najlepszy sprzęt… w odpowiedniej cenie”.

Kolejną modyfikacją jest to, że amunicja, która wcześniej była modami tutaj jest przedmiotami jednorazowego użytku i się może zużyć. Z jednej strony to dobrze, bo inaczej wszyscy by szli w amunicję polonową i po prostu zajechali wrogów niczym terminatorzy, ale z drugiej strony, jeżeli źle wyliczymy zapasy, a wróg nas zaskoczy…

Kolejna sprawa to wygląd i kosmetyka naszych zabawek – tutaj mamy dowolność w nakładaniu skórek. To miły akcent, móc customizować siebie, ale z drugiej strony- to nie jest najważniejsza rzecz w grze i mam wrażenie, że dopieszczono o wiele bardziej kosmetykę niż resztę gry.

Dla jasności – gra jest nieźle zbalansowana, ale z powodu drobnych przekłamań AI bardzo szybko i łatwo można wygrywać ważniejsze starcia. Jasne, nadal można odszukać tutaj wyzwanie, ale… Do weteranów – nie bierzcie „normala”, bo szkoda waszego czasu- bierzcie najtrudniejszy tryb gry – tam możecie się bawić o wiele lepiej!

Walka z innymi graczami!

Tutaj zostawiłem sobie miejsce na omówienie kolejnej zmiany, która wiąże się z trybem online, który naturalnie w nowym ME występuje. Chodzi o coś, co jest doskonale znane wszystkim graczom WoW’a od dodatku Warlords of Draenor – mianowicie stół z misjami. Koncepcja jest generalnie taka, iż zdobywamy członków załogi na wysyłanie ich na miejsce. Zdobywają oni doświadczenie wykonując kolejne misje i w nagrodę dostajemy skrzynki ze sprzętem bądź materiałami. W ten tryb wmieszany jest właśnie tryb on-line – niektóre misje możemy wykonać razem z innymi graczami osobiście, zamiast wysyłać na nie naszych wirtualnych podopiecznych. Działa to w prosty, ale dość przyjemny sposób i jeśli mnie pamięć nie myli – dokładnie tak działał w ME3: wybieramy interesującą nas klasę postaci, ruszamy w bój i za zdobyte doświadczenie rozwijamy naszą postać, dokupując jej sprzęt oraz możemy dostać skrzynki, w których będziemy mogli odszukać więcej sprzętu postaci. Warto grać ten tryb, bo jest on dość ciekawy. Z tego co zauważyłem, nie ma tam trolli, a mechanika jest bardzo dobrze przemyślana. Tutaj nie mam czego zarzucić.

Rozwój postaci

Nim przejdziemy dalej musimy zatrzymać się chwilę na tym zagadnieniu. Jak w poprzednich odsłonach serii, tak i tutaj mamy do czynienia z rozwojem postaci poprzez wbijanie kolejnych poziomów za zdobyte punkciki doświadczenia. Te zaś poziomy przekładają się na kolejne ilości punktów, które inwestujemy w poszczególne umiejętności. Nowością jest fakt, że w pewnym momencie mamy możliwość wyboru na zasadzie „albo rybki, albo akwarium”. Jeżeli wybierzemy na przykład zwiększenie czasu działania jakiejś umiejętności nie zwiększymy już obrażeń zadawanych dzięki niej.

Dla naszych członków drużyny całość działa dokładnie tak samo – możemy ich awansować i też dokonać wyboru „albo albo” z tą różnicą, że ostatni wybór możemy zatwierdzić czy też wybrać dopiero po wykonaniu dla nich tzw. misji osobistych. Czy to krok w tył? Czy to krok w przód? Dla mnie to krok w innym, niekoniecznie złym kierunku. Będąc szczerym i tak w końcu docieramy do momentu, w którym szybko przypominamy sobie, że „specjalizacja zawsze służy” i zamiast rozwijać równolegle kilka umiejętności, skupiamy się na wymasterowaniu kolejnych, najczęściej używanych. Samych umiejętności mamy masę plus możemy wczytać sobie „profile” za pomocą SAM’a, dzięki którym spełniamy się w wybranym kierunku jeszcze lepiej. Zauważyłem też ciekawą rzecz. W zasadzie nie ma znaczenia czy wybierzemy kogoś, kto pasuje do profilu inżyniera czy kogoś, kto pasuje jako biotyk, gdyż i tak, i tak mamy dostęp „do wszystkiego”, a po prawdzie różnice pomiędzy klasami są bardziej kosmetyczne niżli funkcjonalne. Z jednej strony dzięki temu mamy większy wpływ na rozgrywkę i nie mamy poczucia „złej klasy i złych wyborów”, które przekreślą nas od początku rozgrywki, a z drugiej nie ma większego sensu bawić się w rozmyślanie „A teraz to ja będę inżynierem/dowódcą/żołnierzem’ itd.

Suma wszystkich wad

Warto przejść teraz do wad produktu. Niestety, ale tam, gdzie mogłyby kuleć szczegóły tam praktycznie kuleją wszędzie. Pierwszy zarzut, to znany chyba wszystkim już, dotyczący animacji postaci oraz szczególnie twarzy NPC. Są paskudne, często wyglądają karykaturalnie. Z naszą postacią jest niewiele lepiej – mam wrażenie, że już w Oblivionie mieliśmy większy wpływ na to jak nasza postać będzie wyglądać.

Kolejna sprawa to fabuła gry. O ile eksploracja i zabawa w pioniera oraz kolonizatora jest świetna, o tyle sama fabuła gry… Po pierwsze, aby móc posunąć się dalej w eksplorację kolejnych układów, musimy je odblokować wykonując kolejne misje wątku głównego. Po drugie sam watek przez pierwszą godzinę albo i dwie jest ekscytujący, później za staje się przewidywalny, a zarazem niezbyt ciekawy. Dosłownie tylko jedna kwestia wywołała u mnie zaskoczenie, ale i tak generalnie wynik był do przewidzenia.

Wszędzie też można zobaczyć animacje lądowania, przelotów i cokolwiek nie klikniemy to widzimy animację tegoż. Za pierwszym czy drugim razem, albo gdy widzimy nowe miejsca, to jest całkiem OK. Odwiedzając po raz wtóry te same miejsca lub też eksplorując kosmos i widząc znowu te same animacje – zwyczajnie mamy ochotę wyjść z gry.

Kolejną sprawą to brak polskiego dubbingu. Nie wiem czemu, ja bardzo dobrze wspominam jakość tłumaczenia z poprzednich osłon.

Docieramy zatem i do jakości tłumaczenia. Często miałem w grze drobne błędy czy potknięcia ze „space” na czele. Nie wiem czemu nie przetłumaczono tego po prostu jako „spacja” Zwykłe niedopatrzenie?

Ostatnią kwestią jest, moim zdaniem, zły dobór aktorów głosowych do wersji angielskiej. Momentami grają na poziomie i można wyczuć w nich emocje. Zazwyczaj jednak te emocje są albo przerysowane albo jest ich brak. Nie wiem co zawiodło, ale to naprawdę denerwujące, gdy nasza postać lub ta z którą rozmawiamy, ma przejaskrawione okazywanie emocji albo zupełny ich brak. mówi jak 15latka podczas koncertu Justina Bibera albo Ivona Software

Dźwięki w kosmosie

Pomijając kwestię dialogów, pozostaje kwestia pozostałego udźwiękowienia. Podoba mi się to, że dźwięk stoi na najwyższym poziomie. Strzały, wybuchy itd. są nagrane prawidłowo i chociaż może nie są majstersztykiem, są naprawdę bardzo dobrze zrealizowane! Sprawa z muzyką ma się tak jak z dialogami – muzyka w całej Amdromedzie jest nierówna. Niektóre kawałki są genialne, inne zaś są…I to jedyne co można o nich powiedzieć. Nie wiem, czy to może kwestia gustu i rzecz mocno subiektywna czy nie, ale gdybym posiadał krążek z soundrackiem to na pewno kilka utworów bym z niego wywalił.

Widoki na Andromedę

Graficznie jest w sumie ok. Ale! Mam wrażenie, że przy tych wymaganiach sprzętowych nasz tyłek powinien zostać urwany, że szczęka powinna nam opaść z wrażenia gdzieś w okolice dna Rowu Mariańskiego. Tak jednak nie jest. Gra ma swoje momenty i genialne widoki, to prawda, ale… Graficznie prezentuje się po prostu ok. I tylko zastanawiam się, czemu potrzebna jest aż taka moc obliczeniowa? Moim skromnym zdaniem nie powinno to wszystko żreć aż tyle procesora, karty graficznej oraz RAM ‘u. A tymczasem jest inaczej, aczkolwiek gwoli sprawiedliwości, gra jest zoptymalizowana dobrze i na moim sprzęcie nie chrupnęła w żadnym momencie. Tutaj ogromny plus, bo czasem miałem wrażenie, że procesor wyskoczy z komputera i zacznie tańczyć gdzieś obok.

To co, lecimy na Andromedę?

I to jest doskonałe pytanie. Marketing, moim zdaniem, zawiódł. Dostaliśmy grę, gdzie na pierwszy plan wchodzi temat podbijania światów oraz eksploracji kosmosu, a tymczasem marketing reklamował ją (a przynajmniej nie pozbawił graczy wrażenia) że to nie jest ME4, tylko zupełnie nowy tytuł, dziejący się tym samym uniwersum i traktujący o zupełnie czymś innym. Dlatego, jeśli spodziewasz się kontynuacji dziejów Drogi Mlecznej i ME4 z Shperadem jako jakimś zbawicielem świata, to porzuć swoje marzenia! Ta gra to nowa historia, nowy rozdział w tym samym uniwersum, a jeżeli pozostaniemy otwarci na te nowości w ramach tego już doskonale znamy – koniec końców czekają nas godziny genialnej rozgrywki! Dlatego też, mimo wad, polecam samemu zapoznać się i ocenić grę, jednak nie przez pryzmat ME4, ale przez pryzmat czegoś nowego właśnie, nowej historii opowiadającej o czymś innym niż ratowanie galaktyki przez Żniwiarzami.

Recenzja powstałą dzięki uprzejmości EA Polska. Dziękujemy za dostarczenie kopii gry!