Kiedy Dark Souls spotyka Castlevanie. Recenzja Death’s Gambit

Pot i łzy rzadko kiedy uosabiane są z grami komputerowymi. Jest to w końcu rozrywka, która ma służyć naszemu relaksowi. Jednak wśród graczy znajdziemy też masochistów, którzy z zaciśniętymi zębami podchodzą po raz trzysetny do walki z bossem, aby w końcu ubić niemilca. Obecną modę na masochistyczne tytuły rozpoczęła seria Souls, ale Death’s Gambit to coś więcej niż tylko zrzynka z tamtej produkcji. Przekonajmy się, co czyni ją wyjątkową.

Naszą przygodę zaczynamy standardowo – budząc się na stercie trupów.

Zdecydowanie zbyt mobilni, aby pasować do otoczenia, postanawiamy ruszyć przed siebie. Naszą drogę niestety blokuje sama Śmierć i po krótkim dialogu zmusza nas do podpisania kontraktu. Nie mając większego wyboru, ruszamy przed siebie, aby znaleźć odpowiedzi. Kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i czego do jasnej zarazy chce od nas Śmierć?! Na naszej drodze staną półżywi rycerze, potężne magiczne bestie i demony z piekła rodem.

Żeby uniknąć ciągłego nawiązywania do Dark Souls, rozwiążmy tę kwestię raz a porządnie. Tak, twórcy mocno „inspirowali” się dziełem From Software. Tak, będziemy dużo umierać, zbierać „dusze” z pokonanych wrogów, aby się rozwijać i eksplorować świat w swobodny i otwarty sposób. Inspiracja jest tu tak mocno widoczna, że we wczesnym etapie gry dostajemy zadanie uderzenia w dwa dzwony przebudzenia. Na szczęście Śmierć szybko się z tego wycofuje, mówiąc nam, że i tak byśmy nie podołali tak istotnemu zadaniu i obdarowując nas znacznie prostszym zadaniem. Dzięki?

Będąc wierna swojemu idolowi, walka w tytule zmusza nas do pełnego skupienia.

Ciężka, wymagająca i diablo satysfakcjonująca. Zbudowana z prostych elementów, które zazębiają się w sobie tworząc razem efektowną machinę do zabijania gracza.  Jednak satysfakcja płynąca z zapoznania się z tą machiną i pokonanie jej jest nie do opisania. Przykładowe elementy walki to standardowo lekki i mocny atak, blok, kontra i umiejętności. Te proste przecież elementy musimy poznać bardzo dobrze, aby wiedzieć, jak zachować się w danej sytuacji.

Dochodzi do tego potrzeba studiowania zachowania przeciwników, aby reagować odpowiednio na ich poczynania i do tego obserwacja środowiska, aby nie dać się wmanewrować w jakąś pułapkę. Nie możemy oczywiście zapomnieć o ciągłym kontrolowaniu naszego życia, staminy i mocy. To wszystko tworzy przyjemną, wymagającą i momentami frustrującą walkę, która po prostu sprawia satysfakcję.

To, co najbardziej mnie cieszy w tej produkcji to jej świat.

Jest on tutaj spójną całością, a nie ciągiem korytarzy. Lokacje łączą się, odblokowujemy tajne przejścia i skróty. Świat wypchany jest po brzegi znajdźkami, które pomogą nam w dalszej eksploracji i walce. Czy to nowa umiejętność, czy książka z wiedzą potrzebną do szybszego pokonania bossa. Te ostatnie stanowią miłe ułatwienie dla bardziej niedzielnych graczy, którzy nie koniecznie mają ochotę przez cały weekend mierzyć się z jednym bossem.

Wracając jednak do świata, w którym przyszło nam grać – cieszy jego różnorodność. Lodowe tundry przeszywają mrozem, a mroczne podziemia przyprawiają o ciarki. Wszystko przy tym pasuje i wydaje się być dokładnie tam, gdzie powinno.

Narzekać nie mogę również na temat przeciwników.

Tzn. mogę, ale dlatego, że nie mam skilla i nie potrafię ich z łatwością pokonać. Mamy więc wyzwanie, co w grach tego typu cieszy. Nikt przecież nie chciałby, żeby gra typu Souls-like była łatwa. Bossowie robią wrażenie i cieszą mechanikami, które wymagają czasem trochę kombinowania. Zwykłe nawalanie w myśl – kto pierwszy zrobi więcej DPS-a, ten lepszy – sprawdzi się może w pierwszej potyczce, ale dużo więcej satysfakcji z pokonania dziabąga daje opanowanie uników i kontr. Przeciwnicy w świecie gry też są przemyślani i opowiadają swoją własną historię. Ich rozmieszczenie i łatwość, z jaką ich pokonujemy, mówi nam wprost czy trafiliśmy do dobrej strefy na nasz poziom doświadczenia. Jeśli trafimy na coś zbyt ciężkiego do zabicia, to warto trochę się cofnąć i poszukać innej drogi.

Czy jest tu więc bezbłędnie?

Na pewno nie, ale dużo problemów nie ma. Trafiłem kilkukrotnie na brak hitboxa, mimo iż mój mieczor przeciął przeciwnika. Tego rodzaju błahostki mogą się jednak zdarzyć i w żaden sposób nie odbierają one przyjemności z gry.

Death’s Gambit to topowy przykład, że jak od kogoś zrzynać to robić to z głową i własnymi słowami.

Dark Souls spotkało tutaj Castlevanie i wyszło im to bardzo na zdrowie. Ciekawy świat, miodny gameplay i niezła muzyka to wszystko, co potrzebne jest do sukcesu. Jeśli jeszcze nie mieliście w Death’s Gambit okazji grać, to gorąco polecam – szczególnie jeśli jesteście gamingowymi masochistami.