Pewnego razu w Meksyku. Guacamelee! 2 – revision

Zdanie zawarte w tytule recenzji streszcza duszę omawianej dzisiaj pozycji bardzo, bardzo mocno. Guacamelee! 2 opowiada o losach Juana, Luchadora (hiszp. bojownik, wrestler). Nie tracąc czasu, już na samym początku przenosi nas w finałowe momenty swojego poprzednika dając wprowadzenie ludziom dla których jest to pierwsza gra w serii. Fani z pewnością też docenią ten smaczek. Tak oto pokonujemy Carlosa Calacę, ratujemy świat przed połączeniem z wymiarem umarłych i zdobywamy dziewczynę.

Mija spokojne 7 lat, Juan dorobił się dwójki brzdący i mocno ztatusiał. Jednym słowem sielanka, która niestety nie trwa długo. Zaraz po tym wstępie i epickiej wyprawie na targ po awokado, na niebie pojawiają się tajemnicze wyrwy w przestrzeni, niewątpliwy zwiastun kłopotów. Wtedy też nasz mentor, dziadek Uay Chivo pojawia się z międzywymiarowego przejścia, tłumaczy nam że świat nie jest jedyny a wręcz jest ich całe Meksywersum! Wyrwy to efekt kłopotów w Najmroczniejszej Linii Czasowej. Okazuje się też, że nasz Juan z Dobrej Linii Czasowej jest ostatnim Juanem przy życiu a zarazem ostatnią nadzieją. Pozostaje nam tylko przywdziać ponownie maskę Luchadora i skopać tylne części nasadowe kilku złoczyńców.

Ten opis jest nieco szalony – jak przepis na Guacamole!

Podobieństwo do tytułu nie jest przypadkowe, a sam motyw działań szefa tych złych w Najmroczniejszej Linii Czasu nomen omen też jest powiązany z tym przysmakiem. Chce on zdobyć Święte Guacamole by okiełznać moc swojej własnej maski bez ograniczeń. Czy mu się uda, zależeć będzie wyłącznie od nas.

Sama gra od strony czysto mechanicznej to przedstawiciel gatunku określanego jako Metroidwania.

Mamy tutaj typowe dla tego typu gier rozległe lokacje wypełnione przeciwnikami, wyzwaniami platformowymi oraz blokadami wymuszającymi zdobywanie kolejnych zdolności i powrót w daną lokację później. W tej materii ciężko wynaleźć koło od nowa i twórcy nawet nie próbowali, ale udekorowali to koło na tyle ładnie, że nie nuży wtórnością w kontraście z innymi przedstawicielami gatunku. Akcentem jaki szczególnie zapadł mi w pamięć jest to, że odblokowywane w ramach treningu ruchy, żartobliwie nawiązujące nazwą i kształtem do statui z Metroida, służą tutaj na trójnasób.

Nie tylko potrafią zniszczyć odpowiednio skorelowane kolorowo bloki zamykające korytarze przed naszą przedwczesną penetracją. Służą jako narzędzia do przemieszczania się w samych lokacjach dodając niejednokrotnie brakujące centymetry do odległości czy wysokości skoku jaka jest potrzebna do osiągnięcia platformy, która chwilę wcześniej mogła wydawać się nieosiągalna. Zabieg pozornie prosty, ale sprawia że każda kolejna umiejętność jest wartościowa. Dodatkową szczyptą ostrej papryki w tym miksie będzie fakt, że dusza Luchadora jest zachowana. Przemierzając korytarze, co jakiś czas gra zatrzyma nas w pokoju i każde pokonać fale przeciwników niczym prawdziwy wojownik. Tutaj gra co oczywiste jest mniej metroidwanią a staje się czymś na kształt bijatyki. Ciosy zwykłe, specjalne, rzuty, uniki. Wszystko to składa się na równie solidną paczkę.

Wspomniane na początku wymiary żywych i zmarłych też nie są nieobecne w grze. Niejednokrotnie przyjdzie nam lawirować pomiędzy strefami reprezentującymi obszar po tej, czy drugiej stronie mając na przykład pole lawy w jednym z wymiarów kiedy drugi oferuje przejście. W późniejszej partii rozgrywki zyskujemy nawet możliwość przechodzenia między tymi płaszczyznami na życzenie. Wcale to nie ułatwia sprawy, kiedy gra wymaga od Ciebie aktywacji kiedy co i jak. Całość zwieńcza fakt, że najtrudniejsze z wyzwań jakie przyjdzie nam wykonać są na linii fabularnej związanej z Kurczęcym Illuminati. Tak. Ta gra nie stroni od nawiązań i żartów z innych pozycji.

Moim faworytem jest odwiedzenie Linii Czasowej jako Usługi, gdzie autorzy naśmiewają się z lootboxów i na wszystko dosłownie musimy czekać, w sumie 26 godzin, albo zapłacić za wczesny dostęp złotem wypadającym z przeciwników. Złotem które w każdym innym razie służy nam do kupna ulepszeń zdobytych umiejętności.

Strona techniczna tej pozycji również nie odstaje od mechaniki.

Postaci są bogate w kolory i wyglądają w moich oczach jak coś żywcem wyciągnięte z dobrej kreskówki. Lokacje trochę uboższe w geometrię, również trzymają się dobrze wizualnie. Ba, mogę nawet powiedzieć że zaskakują ładnym oświetleniem i refleksami czy smaczkami w postaci rozpryskanej krwi przeciwników, czy kolorowego kurzu po rozwaleniu bloku.

Wszystko jest stylistycznie utrzymane w klimatach meksykańskich. Od postaci stereortypowo uderzających w styl Mariachi, przez Piniaty, służące za punkty kontrolne ołtarzyki z Calaverą. Generalnie, jeśli czujesz klimaty Dia de Muertos to pokochasz ten styl. Nawet muzyka będąca tutaj akompaniamentem trzyma się tego stylu jak swojego drogiego życia. Każda ze ścieżek jest żywa, niezaprzeczalnie Latynoska w swojej esencji i równie barwna co tło wizualne któremu towarzyszy. Połączenie tradycyjnych instrumentów z elektroniką doskonale dopasowuje się do wszystkich elementów układanki.

Mamy tutaj całkiem udane Guacamole.

Tak jak zazwyczaj powiedzenia Niezły Meksyk używa się dla rzeczy nieporządnych, chaotycznego bajzlu, tak tutaj muszę użyć go w konotacji absolutnie pozytywnej. Całkiem niezły ten meksyk. Na tyle dobry że chce się więcej i pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości więcej się dostanie.