Graveyard Keeper – recenzja (PC)

Wyobraź sobie, drogi Czytelniku, że wracasz spokojnie z codziennych zakupów do domu, przechodząc przez ulicę zerkasz na telefon i umierasz przejechany przez samochód. Co gorsza, śmierć wcale nie oznacza dla Ciebie wiecznego spoczynku, bo budzisz się z nakazem opiekowania się pobliskim cmentarzem a Twoim pierwszym zadaniem jest wyciągnięcie z grobu kogoś, kto ma Ci pomóc to wszystko zrozumieć.

Takim wstępem wita nas Graveyard Keeper, stworzona przez Lazy Bear Games i wydana przez tinyBuild gra, która od razu budzi skojarzenia ze Stardew Valley.

Naszym głównym zadaniem jest przywrócenie zaniedbanego cmentarza do dawnej świetności i sprawianie pieczy nad nim oraz nad jego „lokatorami”.

Nowych regularnie przynosi pod drzwi naszej kostnicy gadający osiołek – komunista (to nie żart) a my musimy doprowadzić ich ciała do jak najlepszego stanu po czym pochować i postawić ładny pomnik. Za każdego obsłużonego delikwenta dostajemy pieniądze a nasz cmentarz prestiż, który później wpływa na skuteczność odprawianych przez nas mszy. I biznes się kręci. Natomiast w wolnych chwilach próbujemy się dowiedzieć jak wrócić do domu, choć szybko dowiadujemy się, że wpakowaliśmy się w coś znacznie większego niż się spodziewaliśmy i powrót do domu nie będzie wcale prosty.

Zakasujemy więc rękawy i bierzemy się do roboty. Najprostszy do zrobienia pomnik to drewniany krzyż, więc ścinamy pobliskie drzewa i robimy podstawowe stacje robocze (np. budynek*, w którym przerabiamy kłody na deski). Każda czynność zabiera nam stopniowo punkty wytrzymałości (stamina), które można odnowić poprzez sen lub jedzenie. Będziemy robić to często, bo kończą się one bardzo szybko. Ponadto każda akcja nagradza nas odrobiną punktów technologii dających nam dostęp do, zgadliście, technologii takich jak nie tylko zwyczajnie tworzenie lepszych pomników i narzędzi ale również odblokowujących nowe sposoby na zajmowanie się zwłokami czy dające nam możliwość uprawy roślin albo hodowli pszczół. Dodatkowo gra oferuje nam niebanalny system alchemii i zwiedzanie lochów wypełnionych potworami. W każdym razie jest w czym wybierać.

Jednak nie zawsze będziemy mogli (lub chcieli) zbierać wszystkie niezbędne nam rzeczy sami.

Wtedy będziemy odwiedzać pobliską wioskę, zwaną The Village, by uzupełnić zapasy i wykonywać zadania. Dzięki nim możemy przesunąć fabułę do przodu, dostać dostęp do wcześniej nieosiągalnych miejsc czy dostać inne nie-pieniężne nagrody (np. możliwość sprzedaży mięsa z trupów w pobliskiej karczmie). Warto planować nasze wycieczki do miasta, po pierwsze dlatego, że chodzenie zajmuje nam bardzo dużo czasu, a po drugie dlatego, że niektórzy NPCowie przychodzą tylko raz w tygodniu. Questy nie są zbyt ekscytujące, ale cieszy to, że kwestie postaci nie ograniczają się do „zrób X, przynieś Y, zabij Z”. Twórcy dali postaciom nieco charakteru i humoru, co zdecydowanie cieszy.

Więc jak mi się grało? Przyznam, że Zarządca Cmentarza wywołuje u mnie mieszane uczucia. Sporym problemem jest to, że gra słabo komunikuje niektóre aspekty rozgrywki graczowi, pozostawiając go na pastwę czerpania wiedzy na temat gry z internetu. To tym bardziej zaskakujące, że najbardziej charakterystyczny aspekt gry, tj. zajmowanie się zwłokami i ich wpływ na jakość cmentarza, jest na początku trudny do zrozumienia i gracz jest zmuszony uczyć się metodą prób i błędów. Niektórzy powiedzą, że w tym cała frajda i że o to chodzi by próbować i odkrywać, ale mi osobiście to przeszkadzało.

Ponadto, jak już wspominałem, wytrzymałość kończy się bardzo szybko, co w połączeniu z wolnym tempem chodzenia postaci zmusza gracza do częstych powrotów do wyrka albo poświęcenia czasu lub pieniędzy na zdobycie dużych ilości jedzenia. Chodzenie to spory problem, mapy są rozległe, ale niewiele na nich jest – świat wydaje się niepotrzebnie rozdmuchany. Jest duży i pusty. Też fanów Factorio, takich jak ja, czy nawet Stardew Valley może zdziwić kompletny brak automatyzacji naszych czynności. Tak jak ścinaliśmy drzewa, łupaliśmy kamienie i zbieraliśmy zboże po pięciu godzinach gry tak samo będziemy robić po trzydziestu.

Jeśli chodzi o zbieranie zboża – w tej grze farmy nie są w stanie się same utrzymać: zasianie jednego poletka wymaga czterech ziaren, lecz z tego samego poletka zbieramy potem 3-4 ziarna, więc jeśli mamy nasion „na styk” to jest spora szansa, że zwrócą nam się one i znowu będziemy musieli biec (ugh!) kupić więcej. Jest to nie tylko skrajnie nieintuicyjne dla gracza, ale również, w moim przekonaniu, kompletnie nietrafiony design. Co gorsza zapowiadane miasto (the Town) nie znajduje się w grze! Gracze którzy próbują się tam dostać… po prostu umierają.

Z drugiej strony po początkowych porażkach i zdobyciu kilku istotnych informacji z internetu gra mnie wciągnęła na tyle, że podczas jednej dłuższej sesji za oknem zaszło słońce a niewiele by brakowało by wzeszło. Postaci potrafią czasem rzucić dowcipem, muzyka i grafika są przyjemne i zawsze jest technologia do odkrycia, quest do zrobienia czy grób do wykopania. Gracz potrafi złapać się na tym, że robi jedną rzecz a myśli o kilku kolejnych. Podczas długich sesji mam uczucie „guilty pleasure”, że ta gra nie wydaje mi się wcale taka dobra, ale coś w niej jednak wciąga.

Graveyard Keeper wyszedł na Steamie 15. sierpnia w cenie 72 złotych.

Z jednej strony widać mniejsze i większe poprawki względem alfy, a z drugiej nie ma żadnej rewolucji, to praktycznie ta sama gra w którą grałem dwa miesiące temu. Jest to dobra pozycja dla ludzi, którzy znudzili się Stardew Valley i szukają czegoś trochę-podobnego a trochę-innego (choć mogą oni poczuć lekki zawód) jak i dla tych którzy z tego typu grami nie mieli styczności i chcą spróbować czegoś nowego i prostszego. Chętnym polecam poczekać na promocję.

*mimo, że nie są to dosłownie budynki to to słowo uważam za odpowiednie wobec funkcji jaką pełnią