Enter The Gungeon – recenzja [Nintendo Switch]

Witajcie wybrańcy! Czy wystarczy wam odwagi, by zmierzyć się z własnymi słabościami i wpaść w ciąg alkoh… znaczy się w ciąg syndromu „jeszcze tylko jeden poziom”? Jeśli macie czas, to Enter the Gungeon bardzo szybko zredukuje go do minimum. Gorzej jest, gdy go nie macie, a chcecie zagrać podczas tych kilku wolnych minut w całym dniu. Tutaj z pomocą przychodzi wersja na Nintendo Switch.

Czym jednak jest Enter the Gungeon i dlaczego jest tak wciągający? Pikselową strzelanką z gatunku roguelike, ze szczegółową oprawą i świetną ścieżką dźwiękową. Czym jest roguelike? W dużym skrócie oznacza to produkcję, która generuje losowo wszystko, co możliwe, bez uszczerbku dla całego tła i spójności. Tutaj zostało to „ograniczone” (jeśli tak można powiedzieć o rozbudowanej produkcji), głównie do losowych poziomów, przeciwników i łupu z nich wypadającego.

Lecz wszystko musi się gdzieś zaczynać, nasza przygoda musi mieć początek, rozwinięcie i zakończenie. Wszystko to jest na swoim dobrym miejscu, ładnie wkomponowane w toczącą się nieustannie walkę. Cztery w pełni grywalne postacie, dostępne od początku, różne umiejętności i style walki, są nawet cztery różne zakończenia – każde dla innej postaci. Znalazło się więc miejsce na dosyć płytką, ale nadal fabułę.

Wkraczamy do tytułowego lochu giwer, w którym musimy przebić się przez obrońców świątyni i pokonać naszą przeszłość. W sumie to dosłownie, ale postaram się wszystko jak zwykle opisać bez spoilerów. Jak już zdążyliście przeczytać, mamy czterech bohaterów do wyboru:

Żołnierz – Z jedną bronią, ale za to z niezłymi dodatkami. Dostajemy możliwość przyzwania dodatkowej amunicji, specjalny wojskowy trening, który zwiększa naszą celność i szybkość ładowania. Do tego dodajmy pancerz już na starcie, którego strata następuje co prawda po jednym trafieniu nas przez cokolwiek, ale tworzy przy tym falę uderzeniową, która zmiata część wrogów z planszy.

Skazana – była szefowa gangu, gotowa do startu z dwoma broniami, koktajlem Mołotowa i zdjęciem – działającym jako pasywny przedmiot. Po zranieniu przez chwilę aktywuje się zaklęta w nim moc, pozwalająca na zadawanie większych obrażeń.

Pilot – znów tylko jedna broń, do tego z małym zasięgiem, przez co czyszczenie planszy na ślepo nie jest możliwe. Za to grając nim, otrzymujemy zniżkę w sklepach, możliwość noszenia większej ilości amunicji i wytrychy, które pozwolą otworzyć nam każdą skrzynkę (jeśli tylko RNG jest po naszej stronie).

Łowczyni – Ostatnia, ale nie najgorsza. Pała żądzą zabijania po zamknięciu w kriogenicznej kapsule, pomagają jej w tym całkiem dwie niezłe bronie i pies – który (jeśli będzie mu się chciało, bo jest strasznie leniwy) wykopie dla nas jakieś dodatkowe przedmioty z danego pokoju.

Wszystko brzmi normalnie, aż nie zobaczymy, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Podstawowi i wszędzie widoczni przeciwnicy to różnego rodzaju pociski, strzelające do nas broniami, które są powiązane z amunicją jaką przedstawiają. Skomplikowane? Tylko dopóki nie połapiemy się, co dany przeciwnik potrafi. Chodzące powoli naboje od rewolwerów nie są jakimś poważnym zagrożeniem, gorzej ze strzelającymi kilkoma pociskami naraz amunicją ze strzelby. Jest tego o wiele więcej, do tego każdy z przeciwników występuje w kilku odmianach, od łagodnego po mega koksa, którego pokonanie nie należy do najłatwiejszych.

Przed tym wszystkim mamy kilka możliwości obrony. Najprostszą z nich jest ukrywanie się za filarami – w końcu to lochy więc powinno ich być sporo. Drugą, znacznie ciekawszą i nawet trochę mobilną, są drewniane stoły. Możemy je przewrócić w wybranym przez nas kierunku, a potem schować się za nimi – przyjmą one tylko określoną liczbę strzałów, po której się rozpadną. Przeciwnicy mogą próbować nas zachodzić na około lub po prostu strzelać do rozwalenia się zasłony. By nie było zbyt łatwo, sami też potrafią korzystać z osłon i kryć się po planszy przed ostrzałem, jaki prowadzimy.

Trzecią i najbardziej użyteczną, szczególnie gdy nie mamy w danym pokoju żadnych przeszkód, by się schować, jest dodge roll (unik z fikołkiem, dziwnym trafem jest to też nazwa studia, które grę wydało). Pozwala on omijać praktycznie wszystko, podczas jego wykonywania wręcz stajemy się niewidoczni dla kul, ognia i czegokolwiek w postaci lecącej. Musi być on dobrze wykonany – w porównaniu do innych gier, nie gwarantuje nieśmiertelności przez cały czas trwania, tylko podczas pewnego okna czasowego. Nie otrzymamy obrażeń, tylko wtedy gdy będziemy fikołkować po ziemi, wychodzenie z uniku, gdy pocisk będzie nad bohaterem, zaowocuje zadanymi obrażeniami. Warto nauczyć się i używać jak najczęściej, by weszło nam to w krew – przejście gry bez dodge rolli jest niewykonalne.

Same plansze oczywiście w żaden sposób nam nie sprzyjają, jakżeby mogło być inaczej. Podzielone są na pokoje, oddzielone zamkniętymi drzwiami, które nie otworzą się, póki nie zabijemy wszystkich przeciwników. Nigdy nie widzimy co będzie znajdować się w kolejnym pomieszczeniu, które mimo otwartych drzwi jest przyciemnione do momentu aż do niego nie wejdziemy. Czy to będą prości przeciwnicy, czy znów czeka nas kilka fal wrogów w pustej komnacie, gdzie zdani jesteśmy na samego siebie?

Tutaj wchodzi ogromny element chęci zagrania w Enter the Gungeon jeszcze raz i jeszcze raz. Wszystko przez tę nieszczęsną losowość i niepewność przyszłości, jaka nas spotka w grze. Może tym razem pokoje będą łatwiejsze, będzie więcej łupu, a mniej przeciwników? Być może poszczęści nam się i skrzynki będą wyrzucały same fajne przedmioty? Nigdy nie wiesz, niczego nie możesz być pewien. Brak jakiejkolwiek taryfy ulgowej – to cię czeka i tylko tego możesz mieć pewność. Liczą się tylko twoje umiejętności, no i generator losowy, bo on tutaj gra główne skrzypce.

A i bronie, one są równie ważne. Są złe i gorsze, dobre i lepsze. Potężny arsenał obecnie składa się z dwustu pukawek, dostępnych do odblokowania i wylosowania (jak wszystko w grze). Możemy trafić na takie pyszności jak strzelająca listami skrzynka pocztowa, gniazdo pszczół, którego mieszkańcy będą żądlić naszych wrogów, czy też całkiem zwykłe pistolety i karabiny. Do tego dodajmy ponad dwieście przedmiotów do zebrania, wśród nich takie, które zwiększają zdrowie lub obrażenia, ale też przedmioty z lakonicznymi opisami, gdzie działanie nie jest wytłumaczone i pozostają tylko domysły.

Wszystko to przyda się przy walce z bossami. Uwieńczeniem każdego z poziomów i koniecznością, by przejść dalej, jest zmierzenie się z jednym z wielkich przeciwników. Tutaj też nie uświadczycie żadnej normalności. Czy tym razem będziecie walczyć przeciwko wielkiemu gołębiowi z działkiem gatlinga? Czy przyjdzie wam się zmierzyć z wężem, rodem z gry Snake znanej dzięki starym telefonom Nokii, lub staniecie oko w oko z wielkim czołgiem? Nigdy nie będziecie pewni i najlepiej jest mieć wszystko co tylko możecie zebrać, by przetrwać i kontynuować swoją podróż.

W Enter the Gungeon zawarto mnóstwo earster eggów, jeśli można to tak nazwać. Cześć z nich jest całkiem prosta do zauważenia jak snajperka A.W.P. z podpisem „noob canon” znana z gry Counter Strike. Nawet identycznie się zachowuje, gdy zmienimy szybko broń na inną i z powrotem, uszczkniemy trochę czasu animacji potrzebnej na załadowanie kolejnego pocisku i oddamy kolejny szybciej niż normalnie. Czy to jedyne, jakie zauważyłem? O nie, jest tego więcej: choćby BSG „Big Shooty Gun” przypominający ten z Dooma, czy też… zresztą najlepiej odkrywa się smaczki samemu, więc nie będę za wiele zdradzał.

Przy tej całej masie dostępnych broni i innych ciekawych rzeczy, nie zapomniano o oprawie graficznej. Mimo pikselowego stylu w grę wpleciono mnóstwo szczegółów, zupełnie niepotrzebnych do rozgrywki, umilających po prostu spędzony czas w lochach. Większość przedmiotów umieszczonych na poziomie jest możliwa do rozwalenia, gdy przewracamy stoły wszystko z nich spada i się roztrzaskuje, tak samo się dzieje po uderzeniu pociskiem w stojące zbroje, książki, globusy, teleskopy (po co komu teleskop w lochach?!) i masę innych śmieci. Chylę czoła za szczegółowość świata i napracowanie się by przypominał on rzeczywiste podziemia. Klimat i stęchłe powietrze wylewają się wręcz z ekranu.

Do tego ten podziemny świat nie jest taki pusty jak może się wydawać. Na każdym poziomie znajdziemy sprzedawcę, u którego możemy kupić potrzebne nam  do dalszej rozgrywki przedmioty. Spotkamy też innych bohaterów niezależnych, często czekających na nas, aż uwolnimy ich z lochu i proponujących swoją pomoc w zamian w późniejszych etapach gry.

Twórcy Enter the Gungeon zadbali nawet o odpowiednią oprawę muzyczną swojego małego dzieła. Praktycznie półtorej godziny specjalnie napisanych trzydziestu utworów, idealnie budujących klimat i powodujących gęsią skórkę. Do tego w oficjalnym sklepie, można kupić płytę gramofonową ze ścieżką muzyczną. To już coś znaczy panowie i panie!

By nie było zbyt słodko, z wersją na Nitendo Switch pojawiają się drobne problemy w wydajności. Głównie występują na tv mode, czyli graniu w docku na ekranie tv/monitora. Przy większej ilości przeciwników na ekranie, gra potrafi chrupnąć klatkami i lekko spowolnić rozgrywkę. Nie zdarza się to za każdym razem, więc wygląda to na jakieś niedopracowanie w kodzie, a nie na zadyszkę samego sprzętu. Za to pozostawiono drobne opcje wyboru graficznego, a nawet konfigurację klawiszy, jeśli domyślna nam nie pasuje. To powinno być standardem, ale niestety nie jest.

Przyznam, że pierwszy raz o produkcji studia Dodge Roll usłyszałem dopiero przy zapowiedzi gry na Nintendo Switch. Wcześniej dane było mi grać w kilka różnych tytułów, których według mnie Enter the Gungeon jest połączeniem. Z tych wszystkich wybrałbym znanego The Binding of Isaac, niemniej lubianą krwawą Hotline Miami, a do tego dorzucił cały czas rozwijane i całkiem świeże Dead Cells (które wyszło rok później, lecz czuć tam rękę Gungeona). Idealne połączenie, jeśli szukaliście czegoś pośredniego.

Jak wspomniałem wyżej, nie znałem Enter the Gungeon wcześniej. Jednak nie żałuję tego, teraz po przejściu o wiele większej ilości gier, widzę nawiązania do tego tytułu w innych produkcjach. Tak samo, jak zaczerpnięte garściami mechaniki i nieziemski klimat. Jest to kolejny etap dojścia do perfekcyjności w rozgrywce dla bardziej wymagających graczy. Do takich dzieł się porównuje inne tytuły, które pragną uszczknąć kawałek tortu dla siebie. Enter the Gungeon tego nie potrzebuje, ta gra jest tortem. Hail to the King!