Dear Esther: Landmark Edition (PS4) – recenzja

Przyznaję, że wyczekiwałem premiery Dear Esther w wersji na aktualne konsole. Lubię „symulatory chodzenia”, a od Dear Esther zaczął się cały tego typu gatunek. Protoplasta gatunku, gra wyznaczająca kierunek? Kto by nie chciał sprawdzić od czego się wszystko zaczęło?

No to sprawdzamy

Zacząłbym od fabuły, ale nie jest to pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy w konsolowej wersji. Od razu po załączeniu gry dostrzegamy, że grafika jest paskudna. Jedynie co w tym tytule wygląda ładnie to jaskinie które przyjdzie nam zwiedzać – może dlatego, że jest tam ciemno, a ściany zdobią małe frapujące ilustracje? Cała reszta momentami przypomina Counter-Strike’a w wersji 1.6. Kanciaste skały i tekstury rozciągnięte gdzieniegdzie do granic możliwości. Pierwotnie tytuł ukazał się na PC w 2011 roku, ale nawet wtedy gry nie wyglądały tak źle. Płaskie modele źdźbeł trawy obracające się wraz z nami są tutaj na porządku dziennym. Szkoda, że Dear Esther okazuje się być prostym portem z komputerów osobistych i nie poprawia nic w przypadku grafiki. Rozumiem, że autorzy obrali sobie za cel stworzenie wyspy pustej i porośniętej trawą, ale niestety niska jakość oprawy graficznej nie pozwala powiedzieć „Może i dużo się przy niej nie narobili, ale za to wygląda na naprawdę dopracowaną”.

1

To może fabuła?

Gra rozpoczyna się przy latarni morskiej. Co tu robimy i dokąd zmierzamy dowiadujemy się z monolog u naszego bohatera. Tutaj uwaga do osób nieposługujących się językiem angielskim. Na PS4 nie zagracie po polsku, a używany język zawiera słowa, których znaczenie od razu rozumieć będą tylko stali mieszkańcy ziem Królowej Elżbiety. Co ciekawe historia opowiedziana w grze może delikatnie różnić się w zależności od naszego podejścia. Mówi się, że aby w pełni zrozumieć „o so hozi” grę trzeba przejść kilka razy. Tytuł ukończyć da się w jedną (powtórzę, JEDNĄ) godzinę, ale… co z tego skoro ja miałem już dość po jednym przejściu. W Dear Esther nie uświadczymy możliwości sprintu. Tytuł ten to parcie przed siebie i czytanie monologu. Jest to jedyne co dostajemy, a oglądanie w kółko tego samego, aby poznać całość jest nie do zniesienia. Szczególnie, że historia opowiedziana jest tak pobieżnie, okrężnie, niezrozumiale, że wysłuchiwanie jej innej wersji po raz trzeci sprawiłoby pewnie, że zasnąłbym w połowie. A było by to dopiero 2,5 godziny.

2

Boo.

Jednak jest coś co sprawia, że podróż w Dear Esther staję się czasem ciekawsza. Nie chcę tutaj jakoś specjalnie spoilerować, jednakże po tym co zauważyłem czytając komentarze w Internecie – nie wszyscy dostrzegli, że na wyspie nie jesteśmy sami. Gdy w odpowiednich scenach wytężymy wzrok możemy zobaczyć zlepki pikseli przedstawiające… duchy. Co tu robią? Czym są? Czemu nie możemy odkrywać historii tych zjaw tylko słuchamy nudnej przemowy?!

Technologiczne ograniczenia

Zakładając, że Dear Esther jest bezczelnym portem, można uznać, że autorzy nie zmieniali silnika, na którym tytuł ten powstał. Jego ograniczenia w postaci słabych tekstur i kanciastych skał już omówiłem, ale został nam jeszcze jeden aspekt. Jeżeli liczycie, że będzie Wam dane zboczyć ze ścieżki i na własną rękę odkrywać tajemnice wyspy  to lepiej porzućcie już teraz ten pomysł. Gra jest do bólu liniowa. Niewidzialne ściany uniemożliwiają nam odkrycie tego co, kryje się za kolejną kanciastą formacją skalną. Pewnie więcej strasznych tekstur. O dźwięku nie ma nawet co pisać. Proste tuptanie, zapętlone „odgłosy wyspy”. Nic szczególnego.

Pochwalić trzeba natomiast możliwość modyfikowania wielkości napisów. Wielu twórców zapomina o tym problemie w przypadku konsolowego grania. Na szczęście The Chinese Room pozwala ustawić naprawdę dużą czcionkę, dzięki czemu nie będziemy mieć problemów z czytaniem w przypadku sporych odległości od telewizora.

3

Eksperyment

Widać, że Dear Esther było eksperymentem. Gdyby tytuł ukazał się dzisiaj zostałby mocno zjechany za swoją archaiczność. Jednakże wtedy było to coś innowacyjnego. Nowy gatunek, który jedni pokochali, a inni znienawidzili. Kolejne „symulatory chodzenia” to o wiele bardziej rozbudowane produkcje, bardziej przyjazne użytkownikom. Dear Esther to poszukiwanie. Próba kreacji tego, czego jeszcze nie było oraz zdefiniowania gatunku. Jeżeli ma to być Wasz pierwszy tego typu tytuł, jak najbardziej możecie zakupić. Powiew nowości zrobi swoje. Przeszliście już kilka tego typu dzieł? Odpuście sobie lub kupcie na sporej przecenie.