Days Gone – ten świat naprawdę chce Cię zabić

„Wow.” Tak zareagowałem, gdy po raz pierwszy zobaczyłem coś, w co nie mogłem uwierzyć od pierwszych materiałów reklamowych Days Gone. Twórcy oraz Sony robili wszystko, aby powiedzieć nam, że świat gry bez przerwy na nas poluje. Udało się.

Wciąż nie mogę w to uwierzyć, ale te wszystkie materiały wideo czy wywiady z twórcami nie były przesiąknięte czczym gadaniem.

Przed premierą trafiłem na masę informacji, z których bił w nas jeden komunikat — stworzyliśmy świat, jakiego jeszcze nie widzieliście. Twórcy raz nawet tłumaczyli, iż produkcja zajęła im tak dużo czasu, bo w ich grze wprowadzono tysiące zmiennych. Żadna sytuacja w Days Gone nie jest taka sama i każdy gracz będzie miał trochę inne doświadczenie.

„Terefere”. Już widzę, jak niby udało im się to zrobić.

Dałbym sobie rękę uciąć, że będzie jak w każdej grze Rockstara. Zdarzenia losowe będą tylko w określonych miejscach i każdy gracz trafi na taką samą historyjkę. No i jak niby w te kompletnie unikalne zdarzenia wpleść jeszcze to, że będziemy stale czuli zagrożenie?

Zacząłem to pojmować już na początku gry.

Podczas eksplorowania mapy natrafiłem na jedno z takich wygenerowanych zdarzeń. Na środku drogi, którą uczęszczałem kilka razy, nagle pojawił się zniszczony namiot. Pomyślałem, że pewnie gra ustawiła go po to, aby zaraz ktoś na mnie wyskoczył. Zatrzymałem motocykl i rozglądając się po okolicy, podszedłem do namiotu. Znalazłem kilka bandaży i… nic się nie stało. Przyznam, że aż się zaniepokoiłem, bo to dziwne, że nie zostałem nagle zaatakowany. Gry mnie przecież do tego przyzwyczaiły. Wróciłem więc do swojego pojazdu, ruszyłem dalej i… jak nagle nie oberwałem z Obrzyna! Losowa scenka dała mi w ciągu minuty kilka różnych emocji i… to było super!

Takich historii w Days Gone jest więcej.

Wszystko też dzięki temu, że w przeciwieństwie do innych gier, gdzie lokacje, w których się coś dzieje mamy w jakiś sposób zaznaczone, tutaj pojawiają się na naszej minimapie, tylko gdy jesteśmy naprawdę blisko nich. Nie są to zadania, a jedna z wielu konfiguracji sytuacji, które sprawiają, że Days Gone prezentuje nowy poziom imersji. Naprawdę wierzę autorom, że choćbym nie wiem, jak długo grał, to nie natrafię na dwie identyczne sytuacje.

Wpływ ma tutaj nawet zwykły deszcz.

Motocykl prowadzi się wtedy inaczej, więc może się okazać, że gdy bardzo-szybko-uciekamy przed hordą Świrusów, to nagle nasz plan nie wypali, bo zabraknie nam czasu na ruszenie z błota lub wywalimy się na najbliższym zakręcie. W Days Gone powinniśmy trzymać się dróg, bo tutaj nawet zjechanie na chwilę z niej może zakończyć się naszą śmiercią. W deszczu czy gęstym lesie możemy nie dostrzec nagłego urwiska i… wczytujemy zapis. Tutaj nawet ukształtowanie teren chce nas zabić.

Nasz bohater nie jest gąbką na naboje i herosem, który zniesie masę obrażeń zadanych przez Świrusów.

Kilka uderzeń i giniemy. A jak jakimś cudem uda nam się wskoczyć na motocykl i uciec przed hordą to może się okazać, że nagle z boku wyskoczy na nas zmutowany wilk, który zrzuci nas z pojazdu. Ciągle jesteśmy wystawiani na próbę i stale musimy mieć oczy dokoła głowy. Gra przez to nie jest aż tak łatwa, jak się spodziewałem. Myślałem, że deweloperzy przesadzają i zaraz złapię za karabin i wystrzelam kilkanaście przeciwników. Nie próbujcie tego nawet robić. To zdecydowanie nie jest World War Z.

Days Gone swoją ciągłą chęcią zabicia nas tworzy masę historii, które aż chce się wszystkim opowiadać. Wszystko przychodzi tutaj tak naturalnie, że zapomina się, iż to tylko symulacja.

Nie zapomnę gdy…

Podczas jednej z misji musiałem wypalić kilka lokacji, w których zadomowiły się Świrusy. Całość chciałem zrobić z ukrycia, więc skakałem od krzaczka do krzaczka, po kolei eliminując kolejnych niemilców. Nawet podczas wydawać by się mogło nieskomplikowanej misji, musiałem zmienić swój plan, bo… zaskoczyło mnie losowe zdarzenie. Wokół budynku, który był moim celem do zniszczenia, nie zauważyłem żadnego miejsca do ukrycia się. Było to jednak miejsce niedaleko drogi, którą od wspomnianego budynku oddzielał wielki głaz. Banał. Rzucam mołotowa i biegnę za głaz, a potem mogę spokojnie hałasować na motocyklu i odjechać… Taki był przynajmniej plan.

Po rzuceniu mołotowem, pobiegłem za głaz. Przykucając, obserwuję jak budynek się pali i zauważam, że Świrusy mnie nie dostrzegły. Już mam spokojnie odchodzić, gdy nagle słyszę wycie za swoimi plecami. Przykładam powoli palec do prawej gałki, odwracam równie wolno kamerę, a tam… czai się na mnie wilk. Prawie umarłem, ale ostatecznie udało mi się go pokonać. Wbiegłem na motocykl, po czym okazało się, że w lesie krył się jeszcze jeden przedstawiciel tego gatunku. Ataku, który zepchnął mnie z pojazdu, już nie przeżyłem.

Świat Days Gone naprawdę żyje i nie raz zaskoczy nas jakąś sytuacją.

I to jest super! Pamiętam takie scenki cały czas i wyszły one wszystkie niezwykle naturalnie.  Kilka razy miałem ułatwione zadanie w przejmowaniu jakiegoś obiektu, gdy nagle nadjechali inni motocykliści i zaczęli walczyć o życie ze Świrusami. Wspaniale się też bawiłem, gdy pierwszy raz pchałem motocykl, bo zabrakło mi paliwa. Pod każdą górkę się mozolnie wspinałem, a następnie zjeżdżałem na rozpędzie. Znalezienie kanistra było jak zbawienie, bo ciągłe odgłosy okolicznych Świrusów doprowadzały mnie do stanów przedzawałowych.

A jakie w mojej opinii jest całe Days Gone?

To bardzo dobry tytuł, który wyszedł trochę za późno, lecz wciąż broni się dzięki światu, który chce nas zabić. Gdyby tytuł Bend wyszedł na początku generacji, to zasługiwałby na 9 na 10. Teraz jednak jest to maksymalnie 8 na 10. Dlaczego?

To zabawne, ale Sony sobie to same zrobiło. Uncharted 4 i Bloodborne pokazało niesamowite dopracowanie, Horizon: Zero Dawn wprowadziło ogromny, oryginalny świat. Spider-Man dał nam świetną dynamikę zabawy. A Days Gone… też jest dobre. Ale w porównaniu do tamtych hitów jest troszeczkę gorsze. Na szczęście „ten świat” naprawdę dużo oferuje i wciąż warto zagrać w tę produkcję! „Martwy” świat Days Gone żyje i stale się zmienia. Tutaj nawet zmiana pogody to nie tylko prosty efekt graficzny. Gameplay zmienia się wraz z tym jaki staje się świat i jest to wykonane na tak wysokim poziomie, że… to nowa jakość. A przypomnijmy, że Sony stawia swoim grom pewien warunek — albo muszą być najlepsze, albo mieć pewien element wykonany na dotychczas nieosiągniętym poziomie. Days Gone spełnia drugi warunek w stu procentach.

Na koniec trochę technikaliów dla posiadaczy zwykłej wersji PlayStation 4.

Jeśli boicie się, że Bend skupiło się na Prosiaku i olało zwykłą wersję to mam… raczej dobre wieści. Po pierwsze — na pewno pobierzcie łatkę premierową. Bez niej możecie dostawać nerwicy, gdy płynność rozgrywki będzie latała „na oko” od 20 do 30 klatek. Po patchu Day One jest o wiele lepiej, a tytuł przez większość czasu utrzymuje 30 fps. Gorzej, jeśli trafiamy do mocno zabudowanej lokacji i pojawi się tam sporo Świrusów. Wtedy możemy doświadczyć drobnych spadków płynności. To samo dotyczy również większych obozów.

Graficznie jest bardzo dobrze i gra naprawdę potrafi zachwycić. Zdarzają się słabsze tekstury, ale raczej nie będziemy zgrzytać zębami i myśleć o wymianie sprzętu. To, co można by poprawić to czasy ładowań. Matko bosko, pierwszy loading trwał tyle, że myślałem, że umrę z nudów. Na szczęście potem czekamy sporo krócej, ale dalej odczuwa się, że jednak gra wczytuje się trochę za długo. A głośność? Mój PS4 FAT radził sobie nawet cicho, ale po dłuższej rozgrywce raczej nie grałbym bez słuchawek.