Achtung! Cthulhu Tactics – recenzja

Macie czasem tak, że widzicie tytuł gry, czytacie opis i myślicie: „O tak, w tej grze będzie [uzupełnij sam]! MUSZĘ W TO ZAGRAĆ!”? Tak? W takim razie doskonale zrozumiecie, czym dla miłośnika twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta jest słowo Cthulhu w tytule gry, a także jak bardzo się zawiodłem, gdy okazało się, że Achtung! Cthulhu Tactics to produkcja co najwyżej średnia.

Skąd w ogóle wzięła się idea gry taktycznej, która jednocześnie stawia przeciwko nam nazistów i plugawe monstra z prozy Lovecrafta? Wszystko zaczęło się od papierowego RPG-a z 2013 roku. Po nim pojawiły się książki i figurkowy bitewniak. Pomysł na projekt kickstarterowy, mający pomóc sfinansować elektroniczną strategię turową, nie pojawił się więc znikąd i nic dziwnego, że zakończył się powodzeniem. Szkoda tylko, że efekt nie jest taki, na jaki można było liczyć.

W Achtung! Cthulhu Tactics – za której produkcję odpowiada studio Auroch Digital mieszczące się w Wielkiej Brytanii – przyszło mi grać na konsoli Nintendo Switch, na którą gra wyszła niespełna 4 miesiące po wersji PC-towej. Zanim jednak zacznę omawiać sam tytuł i zastosowane przez twórców rozwiązania, chcę powiedzieć kilka słów o jakości portu, który niestety pozostawia wiele do życzenia.

Port na Switcha trudno nazwać dobrym.

Nie owijając w bawełnę, trzeba by stwierdzić, że jest tragiczny. Gra bazująca na zamkniętych obszarach i niebędąca pod względem oprawy graficznej cudem generacji, nie powinna przycinać na konsoli, na której możemy zagrać m.in. w Zeldę: Breath of the Wild czy chociażby remake pierwszych Dark Soulsów. Zdarza się to jednak zadziwiająco często, przez co rozgrywka szybko staje się irytująca. Nie ukrywam, że w pewnym momencie siadając do gry, czułem się, jakby ktoś kazał mi w nią grać za karę.

Zacząłem się zastanawiać, czy gdyby gra była lepiej zoptymalizowana pod Switcha, miałaby szansę sprawić mi frajdę i utrzymać przy sobie moje zainteresowanie. Po dłuższej chwili doszedłem jednak do wniosku, że tylko z tęsknotą spoglądam na swoją „kupkę wstydu”, niemalże bezmyślnie wydając komendy drużynie, którą kieruję. Dlaczego bezmyślnie? Bo jak szybko można zauważyć gra na sugerowanym, normalnym poziomie trudności nie stanowi większego wyzwania. Nie należę do taktycznych wyjadaczy, którzy podobne tytuły przechodzą bez zastanowienia, a mimo to miałem wrażenie, że co bym nie zrobił, ostatecznie i tak misja zakończy się sukcesem. Zachowanie AI pozostaje dla mnie zagadką, a skuteczność ataków przeciwników wydaje mi się mocno zaniżona. Kule zbyt często świszczały wokół moich jednostek, nie trafiając w żadną z nich. Nawet jeśli akurat któraś dosięgnęła celu, dzielni pogromcy nazistów pozostawali bez draśnięcia dzięki szczęściu, które pełni w produkcji Auroch Digital funkcję tarczy przyjmującej pierwsze obrażenia.

Jak już wspomniałem, nie jest to tytuł, którego oprawa wizualna zachwyca.

Wręcz przeciwnie, sprawia wrażenie, jakby ktoś podrzucił nam słabo wykonany remaster gry sprzed kilkunastu lat. Podobnie wyglądające poziomy utrzymane w tonach brązu, ciemnej zieleni i szarości są mało wyraziste i próżno szukać w nich większej szczegółowości. Fabularnie gra również nie powala. Skupia się wprawdzie na motywie organizacji Black Sun, która wykorzystuje tajemne moce przedwiecznych do przechylenia szali zwycięstwa na stronę nazistów,  jednak opisy misji są dość ubogie, a dodatkowe informacje pojawiające się w trakcie rozgrywanych poziomów nijak nie zmieniają wrażenia, że twórcom zwyczajnie zabrakło pomysłów. Ze smutkiem pogodziłem się z faktem, że w grze nie znajdę wielu bezpośrednich nawiązań do co bardziej znanych opowiadań Lovecrafta, a bogactwo wykreowanych przez mistrza z Providence okropieństw zostało wykorzystane w bardzo ograniczonym stopniu.

Jeśli chodzi o mechanikę, gra stara się rozwijać klasyczny styl rozgrywki znany choćby z X-COM-ów.

Mamy standardowe osłony, za którymi mogą schronić się nasze jednostki, punkty akcji, a także wyliczane na bieżąco procentowe prawdopodobieństwo trafienia zależne od szeregu czynników. Twórcy postanowili wzbogacić grę o system wykrywania przeciwników, polegający na manipulowaniu polem widzenia naszych żołnierzy, które przyjmuje postać stożka. Możemy nim dowolnie manipulować po wykonaniu ruchu lub stojąc w miejscu wykonać dodatkową akcję zmuszającą wybranego bohatera do zwrócenia wzroku w żądanym kierunku. Przeciwnicy, którzy wejdą w zasięg widzenia, są automatycznie identyfikowani, co przekłada się m.in. na ich rozpoznanie i zwiększoną szansę ich trafienia. Odpowiednie ustawienie pola widzenia jednostek jest kluczowe w przypadku używania umiejętności overwatch, która powoduje wystrzał w kierunku każdego przeciwnika pojawiającego się w zasięgu wzroku przyczajonego bohatera.

Poza znanymi nam punktami akcji i opisanym już „szczęściem”, każda z postaci posiada również wskaźnik stresu.

Jego zapełnienie uaktywnia negatywne efekty, np. zmniejsza na pewien czas ilość punktów akcji przyznawanych na początku każdej tury, a nawet prowadzi do zwrócenia się przeciw kompanom. Każda z postaci posiada domyślnie 12 punktów akcji na turę, ale po ich wykorzystaniu można nadal podejmować wybrane działania, korzystając z dodatkowych punktów rozpędu (momentum). Te nie są przypisane do konkretnej postaci. Od gracza więc zależy, czy zużyje je, by wykonać jedną jednostką kilka dodatkowych akcji, da wszystkim jednostkom możliwość dodatkowego ataku, czy zachowa je na kolejne tury. Umiejętne dysponowanie tymi punktami jest o tyle ważne, że są one wymagane (w niektórych wypadkach w połączeniu z punktami akcji) do wykonywania akcji/ataków specjalnych. Nasza bohaterka może dzięki nim rzucić swego rodzaju czar/klątwę, która wysysa życie z wybranego wroga i leczy ją za określoną ilość punktów. Z kolei jeden z męskich członków oddziału może zamienić się w szalonego nożownika i zaszarżować w kierunku oddalonego przeciwnika, by dźgnąć go w plecy i zadać olbrzymie obrażenia.

Po każdej misji przychodzi czas, by spojrzeć na mapę, rozdać punkty umiejętności (chociaż odnoszę wrażenie, że większość graczy rozda je w identyczny sposób) i pobawić się zmianą wyposażenia postaci. To moment, który stanowi oddech od jednostajnej rozgrywki i misji, które ostatecznie i tak zmuszają nas do pokonywania kolejnych zastępów wrogów. Równolegle z każdym zadaniem głównym, na mapie zaznaczone jest zadanie poboczne, które możemy wykonać w danym momencie gry. Jeśli chcemy, możemy udać się tam przed rozegraniem poziomu wątku głównego, by zdobyć dodatkowe wyposażenie czy zwyczajnie podbić poziomy naszych postaci.

Podsumowując, gra Achtung! Cthulhu Tactics sprawiła mi wielki zawód.

Zamiast wspaniałych doświadczeń i dreszczu niepokoju zafundowała mi mdłą papkę, którą wprawdzie można przerzuć i przełknąć… Pytanie tylko, po co? Kilka ciekawych rozwiązań odwróci uwagi od choroby o nazwie „wybrakowanie”, która trawi grę. Moim zdaniem nie jest to tytuł, po który warto sięgać, szczególnie gdy na podorędziu mamy tyle lepszych produkcji.