SEUM: Speedrunners from Hell – recenzja

SEUM: Speedrunners from Hell to pierwszoosobowa gra platformowa cechująca się mocno heavymetalowym klimatem i diabelnym poczuciem humoru. Gdy każda setna sekundy się liczy, trzeba wspiąć się na wyżyny refleksu i niczym speedrun’erowy mistrz przejść cały tor przeszkód w jak najkrótszym czasie, wykorzystując różne tricki i dostępne mechaniki. Oprócz skakania po piekielnych platformach zawładniemy grawitacją lub zdolnością teleportacji. Gra została wyprodukowana przez Pine Studio i wydana przez Hedup Games.

W grze wcielamy się w Marty’ego, zwykłego, szarego człowieka. Zwykłego do czasu! Pewnego dnia, gdy nasz bohater jadł śniadanie, niespodziewanie przez drzwi do domu wpadł mu… Demon. Marty’emu nie pozostało nic innego jak walka na śmierć i życie z wysłannikiem piekieł. Starcie skończyło się zwycięsko dla protagonisty, który skrócił oprawcę o głowę. W walce stracił jednak prawą rękę. W tym samym czasie inne demony wyniosły z garażu zgrzewkę limitowanej edycji Piwa Morsów. Dla Marty’ego było to zbyt wiele, wpadł w szał, wyrwał ramię pokonanemu demonowi i za pomocą podstawowej wiedzy z poradników majsterkowicza przymocował je sobie do ciała. Okazało się, że oprócz odjazdowego wyglądu, ręka ma zdolność puszczania ognistych pocisków. Od tej pory w skórze bohatera musimy wejść do piekła i odzyskać swoje piwo. Jak widać fabuła jest głęboka… Jednak jej najmocniejszym elementem jest forma, w jakiej jest przedstawiona. Po włączeniu gry dostajemy bardzo ładnie narysowany komiks przedstawiający całą historię.

Twórcy gry ewidentnie zafascynowani byli zjawiskiem Speedrun’owania gier i wyciągnęli tę mechanikę na pierwszy plan tworząc produkcję o nią opartą. Może z wyjątkiem przeglitchowania się przez mapę lub innych dyskusyjnych sztuczek, które nie są właściwie jasno uregulowane w świecie speedrun’u. Jest za to powtarzanie po stokroć jednego poziomu tylko dlatego, że trzeba nauczyć się mapy w 101% – bez tego albo nie ukończymy toru, albo zamkniemy tabelę publicznego rankingu. Na pewno nie jest to prosta gra, tutaj liczą się umiejętności i długie treningi. Nie jest to przesadzone, nawet sami twórcy zaakcentowali to w małym easter eggu. Któregoś razu, gdy przeglądałem sobie menu ustawień, napotkałem opcję zmiany poziomu trudności, który z góry założył, że gracz będzie grał na trudnym. Pomyślałem, że na niższych będzie więcej czasu, czy może jakieś elementy będą się podświetlały i oczywiście tylko i wyłącznie z czystej rzetelności 😉 przełączyłem na niższy poziom. Niestety okazało się, że napis „trudny” ani drgnął, a główny bohater zaśmiał mi się prosto w twarz, odzierając mnie z resztki godności.

Można grać na trudnym albo wcale. Ze spuszczoną głową wróciłem więc do tego pierwszego… i ginąłem. Setki razy widząc deadscreen kląłem pod nosem, nie mogąc winić nikogo prócz siebie. Nawet dostałem osiągnięcie za 666 śmierci. Śmierć to część gry i twórcy o tym nie zapomnieli, każda jest kwitowana komentarzem naszego bohatera, a słysząc to, można się szczerze uśmiechnąć. Przynajmniej pierwsze 100 razy :/ M.in. usłyszymy „fatality” z Mortal Kombat, cytaty piosenek, a nawet parodię finału Terminatora, który wykorzystał również DOOM. Śmierć ponieść można na wiele sposobów – są śmiercionośne kolce, wahadła, lawa, zgniatające ściany i wiele innych ostrych, ciężkich przedmiotów. Mimo to humor aż kipi z produkcji. Nie wyobrażam sobie gry w tej konwencji zrobionej na poważnie, zanudziłoby mnie to bez wątpienia.

Trzeba również dodać, że mapy nie zawsze są czytelne podczas pierwszej próby przejścia. Czasami błądzimy nie wiedząc co zrobić, szczególnie gdy do dyspozycji mamy kontrolę nad grawitacją lub teleportację. Wtedy twórcy wymagają sokolego oka i orientacji w terenie jak harcerz. Można do tego przywyknąć, trzeba jedynie poznać styl projektantów poziomów i  z czasem będzie wiadomo czego się spodziewać w kolejnych etapach.

Graficznie gra nie powala, zdecydowanie nie jest brzydka tylko… surowa, przypomina mi trochę stylistykę Quake’a lub Tournament’a, ale oczywiście z ładniejszymi teksturami, oświetleniem itp. Jest jednak coś w zamian, płynność tej gry jest doskonała, podejrzewam, że działa w granicy 60 klatek na sekundę, co w tego typu tytule jest bardzo ważne. Podejrzewam, że oszczędność grafiki wynika właśnie z płynności, jaką twórcy chcieli osiągnąć.

Jak wspominałem, jest to gra mocno heavymetalowa. Oczywistą sprawą jest więc dobór ścieżki dźwiękowej, a ta jest absolutnie genialna. Gitarowe solówki i czyste heavymetalowe brzmienia, które są tak blisko mego serca, sprawiały, że chciało mi się włączyć grę jedynie, żeby tego posłuchać. Szkoda, że soundtrack jest taki ubogi, niestety pod koniec mojej przygody z grą, muzyka mocno się znudziła za sprawą małej liczby piosenek. Po dłużej chwili jednak nie miałem już tego wspaniałego uczucia z początku, widać to jest taki karniaczek, gdybym grał bardziej efektywnie, ograłbym tytuł wcześniej, a muzyka nie zdążyłaby się przejeść 😉

Osobom lubującym się w trójwymiarowych platformówkach śmiało mogę polecić ten tytuł i zagwarantować, że będą się dobrze bawić. Przyda się też chęć na wyzwanie i dobre opanowanie kontrolera. Osoby zaczynające dopiero przygodę z konsolą, mogą nie podołać poziomowi trudności. SEUM: Speedrunners from Hell jest jednak grą świetną i absolutnie wartą swojej ceny.

[jtrt_tables id=”7149″]