Toby: The Secret Mine – recenzja [Xbox One]

Jestem rozczarowany (nawet bardzo) tym jak tytuł, o którym zaraz będzie mowa, z biegiem czasu stawał się co raz to gorszy i gorszy. Im głębiej w las tym więcej błędów, niedopatrzeń, niby małych problemów przeradzających się w ogrom niedociągnięć, czyniąc z siebie gwoździe do trumny wielkości wrocławskiej wieży SkyTower.

Mowa tutaj o „Toby: The Secret Mine” – klonie jakże dobrego „Limbo” z małą różnicą… Limbo było świetne, a Toby jest tak dobre jak grypa żołądkowa trwająca dwa tygodnie.

Nie chcę tutaj wyjść na jakiegoś hejtera, zwyczajnie nasz „pseudolimbopodobny twór” jest grywalny przez około 10 minut. Gdy poznajemy naszego małego, tytułowego bohatera i stajemy w obliczu zagrożenia, jakim jest jegomość posiadający czerwone oczy i będący pięć razy większym odpowiednikiem sterowanego przez nas pamperka. Wszyscy rezydenci naszej mieściny zostają przez niego porwani i Toby rusza w pogoń za ziomkami.

Sam koncept rozgrywki nie jest zły, wiecie, taki sidescroller z grafiką opartą na czerni i kolorach w tle, w którym rozwiązujemy różnej maści zagadki, pokonujemy pułapki, omijamy przeciwników i inne niebezpieczeństwa. Proste sterowanie nie wymaga długiego czasu na przywyknięcie do zasad owej gry, lecz jest inna rzecz, która wymaga niesamowitej ilości nerwów poniekąd związana z tym aspektem. A jest nią latencja z jaką porusza się nasz czarny przyjaciel. Opóźnienie o jakim się tutaj rozpisuje jest niewielkie, ale na tyle wyczuwalne, że nie ma mowy tutaj o jakimkolwiek feelingu i po dłuższym czasie, musimy planować i realizować nasze ruchy z wyprzedzeniem na tyle dopasowanym, by wszystko poszło zgodnie z planem. Jakby tego było mało, nasza postać blokuje się na większości krawędzi, co potęguje wrażenie niedorobionego sterowania.

I w pewnym momencie mówię: „Dość!”.

Naciskam pauzę, idę zrobić sobie kawę czarną jak „wungiel” i siadam z powrotem na kanapie.

Naciskam przycisk „A” by wrócić do gry… I wracam, ale łączy się to z komendą by Toby skoczył – czyli każde wyjście z pauzy daje nam dodatkowo sekundowe opóźnienie w możliwości sterowania czarnulkiem. Ilość przekleństw i wiązanek jakie leciały w stronę telewizora była pewnie trzycyfrowa. Z drugiej strony, niektóre zagadki były dość oryginalne co sprawiało, że co jakiś czas jakimś cudem pojawiał się na mojej twarzy uśmiech (który zwykle trwał kilka sekund do momentu, gdy Toby ZNOWU nie zablokował się w teksturze albo  po wpadnięciu do dziury zamiast restartu poziomu, miałem zwiedzanie limbo… Heh, „Limbo”). Wiele przejść, dźwigni i innych mechanizmów znajduje się za teksturą czerni, co wymaga od nas sprawdzania każdego możliwego rozwiązania  aby ukończyć dany poziom. W grze spotykamy również przeciwników pod postacią wielkiego psa z czerwonymi oczami, wielkiego robaka z czerwonymi oczami czy łuczników strzelających w nas strzałami, gdy tylko przejdziemy przez jakikolwiek promień światła. Jedyna opcja na przejście do dalszych etapów tej wątpliwej rozrywki to ucieczka lub chowanie się, a później uciekanie.

Fabuły nie ma prawie wcale, a sama gra nie motywuje do wczucia się czy to w klimat czy w bohatera. Zakończenie tej produkcji to wybór pomiędzy dwoma czynnościami, które uruchamiają kolejno pięciosekundową i siedmiosekundową animację.

Opóźniona reakcja Toby’ego na nasze polecenia, blokowanie się na większości krawędzi, wychodzenie z pauzy połączone ze skokiem bohatera, brak dodatkowych smaczków czy interakcji z czymkolwiek innym niż dźwignie i mechanizmy… Mógłbym tak jeszcze wymieniać i wymieniać, tylko po co… Toby to niewykorzystany potencjał i pomysł, który na pierwszy rzut oka miał być pozytywnym zaskoczeniem a okazał się być zwykły, bez polotu, zły i średnio przemyślany.