Rise & Shine – recenzja (PC)

Świat, który rządzi się prawami typowymi dla gier, musi być ciekawy. Z takiego założenia wyszedł zespół SUPER MEGA TEAM i zaserwowali nam strzelaninę 2D w której, jako młody chłopiec (Rise), przyjdzie nam uratować Gamearth.

FABUŁA

Co ciekawe, historia w grze była dla mnie jedną z mocniejszych stron tej produkcji. Przygoda zaczyna się, gdy w galerii handlowej dochodzi do ataku ze strony wrogiej nacji Nexgen tj. różnej maści robotów i zmodyfikowanych genetycznie ludzi, z typowo złymi zamiarami. Na ratunek społeczeństwu przychodzi Legendary Warrior ze swoją jakże legendarną bronią (Shine), jednak krótko po tym ginie od przeciętnego siepacza. Po podejściu do niego w dialogowej scenie przekazuje nam broń, dzięki której zyskamy moc nieskończonego respawnu. Spytany o to dlaczego on się nie odrodzi, umiera bez wyjaśnień. I tak oto stałem się posiadaczem artefaktu mogącego ocalić Gamearth. Moim zadaniem będzie dostarczyć ją do króla całej krainy, bo tylko on wie jak się nią posłużyć by odwrócić losy planety. Fabuła ma kilka zwrotów akcji jednak bez zbędnego spojlerowania.

MECHANIKA

Przygoda sprowadza się do eksterminacji napotkanych przeciwników, jest ich kilka rodzajów i nieco różnią się od siebie. Przykładowo niektóre roboty trzymają się na dystans, gdy inne szarżują by opalić nas z bliska laserami, inne z kolei posiadają tarczę, którą uprzednio trzeba wyłączyć. Rise potrafi skakać i podbiegać na krótkie dystanse a także chować się za osłonami, co bywa pomocne w trakcie wymiany ognia. Po kilku minutach gry dostaję ulepszenie do pistoletu, które pozwala mi na swobodne sterowanie moimi pociskami. Brzmi fajnie, ale podczas walki jest ono kompletnie bezużyteczne, bo naboje dalej lecą powoli a ja często wtedy zbieram masę pocisków na 10 letnią twarz (wiek Rise’a). Kolejnym ulepszeniem jest zmiana pocisku ze zwykłego na pocisk z energii, który wyłącza roboty lub aktywuje generatory. Na końcu dostajemy możliwość strzelania z naszej broni jak z granatnika.
Umiejętności częściej przydają się w rozwiązywaniu zagadek takich jak odpowiednie przełączanie dźwigniami lub omijanie przeszkód, podczas strzelania. Zagadki co prawda nie są wymagające, ale urozmaicają naszą podróż. W grze poukrywane są znajdzki w postaci skrzyń które zwiększają nam zapas amunicji, co uważam za decydowanie przydatne, szczególnie przy spotkaniu z bossami. Walki w grze często sprowadzają się do chowania się za osłoną i wystawiania głowy, aby żaden z przeciwników nas nie trafi. Bywa, że jest to jedyna dobra taktyka, ponieważ, z racji wieku i małego doświadczenia bojowego, nasz bohater ginie od średnio 2 trafień. Czasem wystarczy jedno trafienie, czasem trzeba ich więcej, w zależności od wielkości pocisku. A mi nie zawsze chciało się patrzeć czy to co leci mnie zabije czy nie, więc się chowałem. Dodatkowo, pasek zdrowia bohatera jest schowany pod nim i ciężko dojrzeć, ile dokładnie zostało życia, więc przyjdzie nam ginąc tu często, czasem nawet podczas rozwiązywania zagadki. Po drodze napotkamy kilku bossów i każdy z nich cechuje się jedną denerwującą rzeczą – potrafi nas zabić jednym strzałem, więc nie raz bluzgałem na cholerną rakietę czy jeden pocisk, którego nie zauważyłem. Każdy z nich ma też dość spory pasek życia i przyjdzie nam oglądać śmierć naszego podopiecznego, kilka razy.

TECHNICZNIE

Rise & Shine prezentuje się całkiem ładnie, kolory są żywe i wszystko wygląda jak wydarte z innej gry. Easter eggsów mamy całkiem sporo –  widzimy martwego duszka z Pacmana, w wśród ptaków w tle przelatuje Flappy Bird, a król do złudzenia przypomina Mario. Muzyka niestety nie zachwyca, ciągle gdzieś tam słyszymy odgłosy walki, jednak nie tworzy to wielkiego nastroju i koniec końców –  nudzi niemiłosiernie. Jeden z największych minusów, który przysłonił wiele plusów to długość gry. Udało mi się ukończyć Rise & Shine w około 2 godziny.  Przy tak fajnym pomyśle na fabułę i całkiem niezłą realizację, szczerze powiedziawszy, liczyłem że będzie tu trochę więcej do roboty… Wszystko skończy się zanim zaczeło się dobrze rozkręcać.