Blasting Agent: Ultimate Edition – recenzja

Z recenzowaniem platformówek mam pewien problem. Bynajmniej nie taki, że ten gatunek gier jest mi obcy, wręcz przeciwnie – jednym z pierwszych tytułów w jakie miałem okazję zagrać był Mario, a na klasykach, takich jak chociażby Super Meat Boy, zjadłem zęby. Kłopot w tym, iż większość gier platformowych wpisuje się w pewien nieskomplikowany i do bólu powtarzalny schemat. Idziesz ciągle w prawo, skaczesz po wiszących w powietrzu klockach, pokonujesz kolejnych wrogów, na koniec zaś stawiasz czoła złemu bossowi i zaprowadzasz pokój na świecie. Motyw ten wałkowany jest od lat, zmienia się najczęściej jedynie sceneria w jakiej zostaje zrealizowany. Niewiele tytułów oferuje tutaj coś innowacyjnego: wciągającą fabułę (Cave Story), niezwykły klimat (Salt and Sanctuary) czy nietypową mechanikę (Braid). Na tym właśnie polega problem – pisanie o grach, które różnią się między sobą zaledwie klimatem i jakimiś drobnymi szczegółami, jest dla recenzenta zwyczajnie nużące.

Do gry Blasting Agent: Ultimate Edition, będącej dziełem Axel Studio założonego przez Tima I Hely’ego, podszedłem ze sporą obawą. Już sam trailer ostrzegł mnie, że najprawdopodobniej będzie tutaj powielony schemat tej archetypowej „klasycznej platformówki”. Dokładniejsze zagłębienie się w temat ujawniło, iż wspomniana produkcja stanowi ulepszoną wersję (stąd to „Ultimate Edition” w tytule) oryginalnego Blasting Agent, będącego ni mniej ni więcej, a prostą minigrą online. Brzmi mało obiecująco? Czy może moje obawy są nieuzasadnione i mamy do czynienia z tytułem oferującym coś więcej niż tylko skakanie po platformach? Zapraszam do recenzji.

Blasting Agent, zgłoś się.
Fabuła recenzowanej gry przywodzi na myśl lekko kiczowate stare filmy szpiegowskie. Międzynarodowa organizacja terrorystyczna znana jako Black Hand of Fate, pod przywództwem doktora Hansa Schwarzfausta, tworzy potężną bazę we wnętrzu wulkanu na Antarktydzie, gdzie powoli zaczyna gromadzić armię złożoną ze zmodyfikowanych genetycznie żołnierzy i potworów. Zadaniem naszego bohatera, czyli tytułowego Blasting Agenta, jest zinfiltrować kryjówkę złoczyńców i wyeliminować zagrożenie z ich strony. Tego wszystkiego możemy dowiedzieć się z krótkiego opisu na oficjalnej stronie gry i trailera, bowiem w samej produkcji nie ma ani krztyny historii, a całość sprowadzona została do bezrefleksyjnego pokonywania kolejnych plansz, przy braku jakichkolwiek informacji o naszym celu. Ktoś kto nie miał do czynienia z przywołanym wcześniej zwiastunem i opisem w gruncie rzeczy nie będzie wiedział nic o osi fabularnej gry. To spore niedociągnięcie i tak naprawdę ciężko zrozumieć, co tutaj kierowało autorem. Czyżby uznał on, że opowiadana historia jest do tego stopnia nieistotna, że śmiało można wyrzucić ją ze swojego dzieła?

Sama rozgrywka to czysty casual. Idziemy praktycznie cały czas w prawo, skaczemy po kolejnych platformach, zbieramy leżące gdzieniegdzie kupki złota i walczymy z wrogami. A tych jest całkiem sporo – oprócz podstawowych żołnierzy, na naszej drodze napotkamy również miotaczy granatów, wieżyczki czy też latające roboty bojowe. Większość przeciwników da się pokonać w sposób charakterystyczny dla tego typu gier – skacząc im po głowach. Jest to jednak opcja raczej mało skuteczna i dość ryzykowna, dlatego lepiej skorzystać z pistoletu, będącego na wyposażeniu naszego agenta. Broń możemy ulepszać, odnajdując poukrywane na planszy bonusy, zwiększające zasięg strzału, rozrzut czy też obrażenia zadawane przez pociski. Niestety, premii tych jest niewiele.

W Blasting Agent: Ultimate Edition nie mogło zabraknąć potężnych bossów, pilnujących przejść do kolejnych poziomów. Starcia z nimi potrafią dostarczyć nieco emocji, przynajmniej do chwili, gdy nauczymy się przewidywać ich ruchy i ataki. Wówczas unicestwienie przeciwnika zajmie nam góra kilkanaście sekund. Oczywiście nim to nastąpi prawdopodobnie sami zginiemy parę razy, jednak w gruncie rzeczy bossowie są raczej średnio wymagającymi wrogami, a ich pokonanie nie sprawi większych trudności nawet osobom średnio obytym z platformówkami.

Należy zauważyć, że w Blasting Agent: Ultimate Edition nie występuje znany z większości innych platformówek tryb chwilowej nietykalności po otrzymaniu obrażeń, pozwalający na wyeliminowanie zagrożenia lub opuszczenie niebezpiecznego obszaru. Tutaj spadając na kolce będziemy tracić zdrowie tak długo, dopóki nie zginiemy. Jeśli w pobliżu nie ma żadnej platformy, na którą moglibyśmy się ewakuować, nasz los jest właściwie przesądzony. Równie szybko możemy paść trupem, jeśli skupimy na sobie zbyt wiele wrogiego ognia. W praktyce oznacza to, że giniemy co chwilę, bo poziomy, zwłaszcza te dalsze, obfitują w różnego rodzaju zagrożenia. Śmierć nie jest jednak zbyt uciążliwa. Po utracie wszystkich serduszek odradzamy się w pełniących rolę checkpointów drzwiach na krańcach lokacji.

Niewątpliwą wadą recenzowanej produkcji jest jej długość. Do naszej dyspozycji oddano zaledwie kilka poziomów, a każdy z nich składa się z 3-4 mniejszych „pokojów”. Przejście całej gry to kwestia raptem paru godzin przy założeniu, że nie będziemy zbierać złota i oczyszczać plansz z wrogów. Jeśli się tego podejmiemy, możemy otrzymać nagrody w postaci dodatkowych bonusów i skórek dla postaci. W moim odczuciu nie jest to jednak wystarczająca motywacja, biorąc pod uwagę fakt, że przeczesywanie plansz w poszukiwaniu skarbów i wrogów do ubicia to zajęcie zwyczajnie monotonne i nieciekawe.

Zabójczy widok
Jeśli chodzi o grafikę, to Blasting Agent: Ultimate Edition celuje w pikselowe klimaty retro – niestety, z dość mizernym skutkiem. Menu główne jest bardzo toporne i sprawia wrażenie niechlujnie wykonanego. Sama rozgrywka również nie poraża jakością oprawy wizualnej; zarówno nasz bohater jak i większość jego przeciwników to chaotyczne, pozbawione szczegółów zlepki pikseli. Odradzam włączanie trybu pełnoekranowego – Blasting Agent: Ultimate Edition jest jednym z tych tytułów, które znacznie lepiej prezentują się uruchomione w okienku. Platformy i tła poziomów wyglądają poprawnie, jednak i tutaj natrafimy na pewne niedoróbki. Niekiedy możemy mieć problemy z odróżnieniem interaktywnych obiektów od elementów otoczenia – przykładowo na planszach podziemnych w tle latają nietoperze, które łatwo omyłkowo wziąć za przeciwników. Takich graficznych niedopasowań znajdziemy w grze co prawda niewiele, jednak dobitnie pokazują one brak wyczucia stylu.

Podczas zabawy w tle przygrywa nam 8-bitowa muzyka autorstwa Kristiana „Bunnymajsa” Caldwella, przywodząca na myśl melodie ze starych gier konsolowych. Kawałków jest kilka, zmieniają się one w zależności od lokacji w jakiej aktualnie przebywa nasz bohater. Utwory nie należą do szczególnie wybitnych ani zapadających w pamięć, lecz nie przeszkadzają w rozgrywce – typowa średnia półka. Dźwięki w grze, takie jak odgłosy skoków i wystrzałów, utrzymane są w podobnym stylu retro i niczym nie różnią się od tych występujących w innych, podobnych produkcjach.

Podsumowanie
Blasting Agent: Ultimate Edition
zdecydowanie nie jest taki „ultimate” jakby wskazywał na to tytuł. Różnice między przeglądarkowym pierwowzorem a ulepszoną wersją są śladowe i obejmują głównie możliwość uruchomienia gry w trybie pełnoekranowym, wsparcie dla gamepadów i poprawioną płynność animacji. To trochę mało i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że twórca recenzowanej produkcji po prostu zaserwował nam tego samego cukierka w trochę lepszym opakowaniu. Kłopot w tym, że smak pozostał bez zmian.
Blasting Agent: Ultimate Edition obecnie jest dostępny w cenie 7,99 USD. Czy warto? W moim odczuciu nie. Zarówno wśród ofert oficjalnych wydawnictw gier, jak i na stronach z darmowymi minigrami online, znaleźć można wiele lepszych, ciekawszych i bardziej złożonych platformówek. A nawet jeśli ktoś jest zagorzałym fanem klimatów retro, to więcej miłych chwil spędzi przy poczciwej Contrze niż wałkując produkcję, której poświęciłem tę recenzję.